logo
FA 12/2022 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Akademickie pomaganie

Akademickie pomaganie 1

Platon i Arystoteles, fragment fresku Rafaela Santi, 1509-1511, Pałac Apostolski, Rzym

Interesującym przyczynkiem do dyskusji na temat wspierania przez uczniów swoich mistrzów może być kreowanie przez nich pozytywnych wizerunków tych, którym coś zawdzięczają.

Tradycje akademickiego pomagania sięgają czasów starożytnych i łączą się z pojawieniem się szkół filozoficznych. Powstanie pierwszych uniwersytetów oznaczało nie tylko zmianę jego form, ale także generalnego celu – z doczesnego na nadprzyrodzony, bowiem uczelnie te miały charakter wyznaniowy i zachowywały go do połowy XIX w. Na fali ówczesnego antyklerykalizmu pojawiły się próby całkowitego oddzielenia naukowości od wyznaniowości oraz związanych z tym form pomagania.

Mistrzowie pomagają uczniom

Pomaganie uczniom (studentom) przez akademickich mistrzów (nauczycieli) na przestrzeni wieków przybierało różne formy. Jednak dwie z nich zyskały stosunkowo najszersze uznanie i zastosowanie. Pierwszą jest forma dialogiczna lub też – co na to samo wychodzi – sokratyczna. W czasach starożytnych jednym z jej największym mistrzów był Sokrates. Polegała ona na stawianiu uczniom takich pytań, aby odpowiedzi krok po kroku doprowadziły ich do prawdy znanej mistrzowi. Próbowali ją stosować niektórzy teolodzy chrześcijańscy. Jednak poważne utrudnienie stanowiło zarówno to, że liczniejsze niż w czasach Sokratesa stało się grono uczniów, jak i to, że nauczanie odbywało się po łacinie, a biegłe opanowanie tego języka było udziałem wielu mistrzów, ale stosunkowo niewielu uczniów. W efekcie metoda dialogiczna niejednokrotnie przegrywała konkurencję z metodą, którą w uproszczeniu można nazwać „ambonalną”. Charakteryzuje się ona tym, że mistrzowie mówią, a uczniowie z pokorą wysłuchują ich mowy, a w każdym razie nie stawiają pytań, na które trudno byłoby im znaleźć odpowiedź.

Jednym uczniom to odpowiadało, natomiast inni zgłaszali różnego rodzaju obiekcje, a im większe były ich wiedza i umiejętności, tym łatwiej im przychodziło dostrzeganie słabych stron zarówno metody „ambonalnej”, jak i stosujących ją mistrzów. Prowadziło to niejednokrotnie do „iskrzenia” na liniach mistrz – uczeń i mistrz – mistrz. Znalazło to wyraz m.in. w Pochwale głupoty Erazma z Rotterdamu. Jej autor bardzo surowo ocenia m.in. akademickich mistrzów scholastyki i ten sposób nauczania. Natomiast w czasach nam bliższych wyrazem „iskrzenia” były m.in. spory Thomasa H. Huxleya (nazywanego „buldogiem Darwina”) z akademickimi obrońcami poglądu, że człowiek pochodzi nie od małpy, lecz jest dziełem Boga. To, że miały one tak różny finał, pokazuje, jak bardzo zmieniły się realia akademickiego życia.

Nie oznacza to, że dzisiaj nie ma już miejsca w życiu akademickim dla „ambonalnego” sposobu pomagania. Jednak w większym stopniu niż w przeszłości oczekuje się od studentów nie tylko samokrytycyzmu, który pozwoli im dostrzec braki w wiedzy i umiejętnościach, ale także krytycyzmu, który pomoże znaleźć niedoskonałości w tym, czego i w jaki sposób są nauczani. O to jednak studentom niełatwo. Stanowią oni bowiem dzisiaj grupę mocno zróżnicowaną zarówno pod względem posiadanych kwalifikacji, jak i filozofii akademickiego życia i współżycia z innymi. Są w tym gronie osoby o dosyć przeciętnych uzdolnieniach, skłonne wyznawać zasadę: im większą pokorę okazuje się wobec mistrzów, tym większa szansa dotrwania do szczęśliwego finału, jakim jest ukończenie studiów i otrzymanie statusu dyplomowanego specjalisty. Są w tym gronie również studenci o ponadprzeciętnych uzdolnieniach, którzy jednak oportunistycznie uważają, że „nie warto się kopać z koniem”. Warto natomiast robić swoje, dzięki czemu prędzej lub później wyjdzie się na swoje. Czy mają prawo tak myśleć? To zależy od wielu towarzyszących studiowaniu okoliczności, w tym takich, na które nie mają większego wpływu. Zapewne na niejednym spotkaniu koleżeńskim absolwentów wspomina się z rozrzewnieniem akademickich nauczycieli, którzy na egzaminach rozpaczliwie poszukiwali pytań, na które student byłby w stanie udzielić w miarę poprawnej odpowiedzi. Natomiast ze zgrozą mówi się o tych nie aż tak wspaniałomyślnych, którzy uważali, że uczelnia to jednak nie instytucja charytatywna, lekką ręką rozdająca dyplomy.

Przez wiele lat akademickiego kształcenia należałem do wymagających nauczycieli. Jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej traciłem wiarę w to, że przy masowym kształceniu można wymagać od każdego studenta poważnego traktowania studiów, a przynajmniej niekompromitowania się na egzaminach swoją niewiedzą.

Uczniowie pomagają mistrzom

Tradycje tego pomagania również sięgają czasów pierwszych starożytnych szkół filozoficznych. Jedną z nich była szkoła sofistyczna. W młodości pobierał tam nauki m.in. Sokrates, jednak rozstał się z jej nauczycielami, bowiem wymagali od uczniów opłat za świadczone usługi edukacyjne. Później zresztą wystawili sobie również nie najlepsze świadectwo, przekształcając sofistykę w erystykę, tj. sztukę nadawania fałszom pozorów prawdy. Dzisiaj ta sztuka cieszy się sporym wzięciem nie tyle nawet u akademickich mistrzów, co u „mistrzów” polityki informacyjnej, która opiera się na założeniu, że „naród głupi wszystko kupi”. Jednak gdzieś tego musieli się nauczyć. Sporą historyczną karierę zrobiło również pomaganie akademickim mistrzom poprzez opłacanie ich edukacyjnych usług. Rzecz jasna ono również przybierało różne formy, w tym takie, które dzisiaj mogą wywoływać zdziwienie lub rozbawienie. Jacques Le Goff w Inteligencji w wiekach średnich przypomina, że w XIII wieku „dążeniem profesorów jest żyć z pieniędzy wpłacanych przez studentów. (…) Sprzedają wiedzę i nauczanie, jak rzemieślnicy sprzedają swe wyroby”. Powołuje się przy tym na dokument uniwersytetu w Padwie z 1382 r., w którym znajduje się zapis, że „doktor, który w imieniu kolegium podczas przyjmowania studenta wygłosi mowę stanowiącą odpowiedź, otrzyma od tego studenta w zamian za swoją pracę cztery funty tkaniny i cztery flaszki wina albo jednego dukata”. Od tamtego czasu zmieniały się wprawdzie stawki za akademickie usługi edukacyjne, jednak można mieć wątpliwości, czy stały się one dużo korzystniejsze dla studentów. Gdyby tak było, skąd wzięło by się tak wielkie zadłużenie studentów amerykańskich uczelni, że jednym z pierwszych kroków Joego Bidena po objęciu prezydenckiego urzędu było wydanie rozporządzenia o jego częściowym umorzeniu? Nawet w krajach, gdzie formalnie kształcenie w uczelniach publicznych jest bezpłatne, oczekuje się od studentów dużo więcej niż „zaszczycenia” od czasu do czasu akademickich nauczycieli obecnością na wykładach i pokrycia kosztów ich bytowania (niejednokrotnie z kieszeni rodziców).

Interesującym przyczynkiem do dyskusji na temat wspierania mistrzów przez uczniów może być kreowanie przez nich pozytywnych wizerunków tych, którym coś zawdzięczają. Dobrym przykładem jest Platon. W licznych pismach przedstawiał on Sokratesa jako filozofa, który powinien być uznany za mistrza dla wszystkich innych mistrzów sztuki filozoficznego myślenia, mówienia i uczenia. Pod takim obrazem trudno było się podpisać nie tylko tym, którzy mieli odmienne zdanie na temat osiągnięć Sokratesa i jego bezpośredniego ucznia Platona, ale także tym, którzy wprawdzie obu wysoko oceniali, jednak nie na tyle, aby nie zgłaszać żadnych zastrzeżeń i nie proponować własnych rozwiązań filozoficznych problemów. Przykładem może być tutaj Georg W.F. Hegel. W Wykładach z historii filozofii, wygłaszanych na uniwersytecie berlińskim w pierwszych latach XIX w., przedstawiał Sokratesa jako „postać posągową”, łączącą w sobie – niczym „w jednej bryle” – takie cnoty, jak „mądrość, skromność, wstrzemięźliwość, umiar, sprawiedliwość, dzielność, niezłomność i niezmienną prawość”. Miały one mu zapewnić miejsce w gronie wielkich mistrzów sztuki filozoficznego myślenia i mówienia. Jednak miano największego z nich zarezerwował Hegel dla siebie. Trzeba przy tym powiedzieć, że nie tylko sam uznawał się za największego mistrza filozoficznego fachu, uznawali go za takiego również ci, którzy licznie przychodzili na jego berlińskie wykłady (mimo że był raczej marnym mówcą). Później okazało się, że jednak różnie interpretowali jego wypowiedzi i w swoim filozofowaniu poszli istotnie różniącymi się drogami.

Przypominam o tym nie po to, aby użalać się nad losem wielkiego formatu akademickich mistrzów, lecz po to, aby zachęcić do bardziej krytycznego myślenia tych, którzy z uporem trzymają się wskazań swoich mistrzów i z oburzeniem reagują na jakiekolwiek próby kwestionowania ich wielkości. Zapewne nie tylko ja spotkałem się w swoim akademickim życiu z mało krytycznymi uczniami. O niejednym z nich mogę z dużym przekonaniem powiedzieć, że wykazywali się wprawdzie sporym zaangażowaniem w obronę tzw. dobrego imienia swojego mistrza, jednak ich własne osiągnięcia badawcze były raczej przeciętne. Nie wystawia to dobrego świadectwa nie tylko im, ale także ich mistrzom, którzy nie potrafili nauczyć samodzielnego myślenia. Odpowiedź na pytanie, dlaczego otaczają się takimi przeciętniakami i pochlebcami, nie może być jednoznaczna. Można jednak powiedzieć, że nawet najwięksi mistrzowie akademiccy niejednokrotnie źle znoszą krytykę swoich osiągnięć i wolą mieć uczniów, którzy im przytakują, niż takich, którzy kwestionują zasadność tego, co mówią i robią w akademickim życiu. Jest to rzecz ludzka. Jednak bardziej szkodząca niż pomagająca w dochodzeniu do samodzielnego myślenia i osiągania znaczących wyników badawczych.

Mistrzowie pomagają mistrzom

Być może na taką pomoc stosunkowo najtrudniej się zdobyć różnego formatu akademickim mistrzom. W każdym razie można znaleźć przykłady raczej utrudniania niż ułatwiania życia jednym mistrzom przez innych. Niektóre z nich przeszły zresztą do historii. Jednym z najgłośniejszych była „sprawa kopernikańska” i zderzenie się w niej stanowisk Galileusza, matematyka i astronoma, zwolennika teorii kopernikańskiej, oraz jej przeciwnika, kardynała i astronoma Roberta Bellarmina (od 1930 r. katolicki święty). Wiadomo jak się ona zakończyła w 1633 r. To, że w 1939 r. papież Pius XII nazwał Galileusza „jednym z najodważniejszych bohaterów badań”, a jego rodzima uczelnia (Uniwersytet w Padwie) wystawiła mu na dziedzińcu pamiątkową tablicę, nie zmienia faktu, że wielkim mistrzom łatwiej przychodzi utrudnianie niż ułatwianie życia innym mistrzom. W każdym przypadku takie konfrontacje przebiegały jednak nieco inaczej i miały różne finały. W starciu dwóch wielkich fizyków XVII w., Izaaka Newtona i Roberta Hooke’a, szala zwycięstwa przechylała się najpierw na stronę tego drugiego. Jednak z czasem zaczęła się przechylać na stronę Newtona, a w momencie, gdy stał się on decydentem w Royal Society, doprowadził do wyzerowania pozycji oponenta w tym prestiżowym towarzystwie naukowym. Frank E. Manuel w biografii Newtona podsumował finał tej konfrontacji stwierdzeniem: „niczym w stadzie zwierząt, tylko jeden z nich mógł być przywódcą”. Brzmi to nieco w stylu orwellowskim.

Skłonny jestem zaryzykować twierdzenie, że na przestrzeni wieków życie akademickie zmieniło się na tyle, że rzadko już przypomina „folwark zwierzęcy”. Nie można jednak powiedzieć, że obecnie naukowi mistrzowie nie potrafią niemal wyzerować osiągnięć konkurenta. Zdarza się to być może rzadziej niż w przeszłości, a już na pewno częściej to zerowanie dokonuje się w tzw. białych rękawiczkach. Dobrym przykładem może być polemika między dwoma laureatami Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, Albertem Einsteinem i Maxem Bornem. Ten pierwszy miał zresztą znacznie liczniejsze grono krytyków i źle znosił krytyki, zwłaszcza w okresie, w którym – jak napisali jego biografowie Roger Highfield i Paul Carter – niczym „kapłan w świątyni” rozdzielał wyrazy uznania oraz jego braku. Z tego okresu pochodzi jego list do bliskiego współpracownika Leopolda Infelda, w którym stwierdził, że ówcześni fizycy uważali go za starego durnia. Dodał jednak przy tym, że „w przyszłości fizyka nie będzie rozwijać się tą drogą, co obecnie”.

Miał sporo racji, bowiem dzisiaj nie tylko fizyka, ale także inne nauki przyrodnicze w większym stopniu niż w przeszłości bazują na pracy zespołowej niż indywidualnej. Zespoły składają się niejednokrotnie nie tylko z wysokiej klasy specjalistów w swojej dyscyplinie, ale także z osobowości, którym niełatwo ze sobą współpracować. Jeśli jednak chcą osiągnąć autentyczny sukces w pracy badawczej, to muszą nie tylko jakoś uporać się ze swoim wybujałym ego, ale także nie za bardzo przejmować się cechami naukowych kooperantów, które sprawiają, że trudno ich polubić, a czasami nawet utrzymywać z nimi w miarę poprawne stosunki towarzyskie. Spotkałem się z tezą, że najtrudniejsze do pokonania linie podziału między naukowymi mistrzami wyznaczają różnice pokoleniowe. Zapewne coś w tym jest. Można znaleźć niejeden przykład sytuacji, w której stary mistrz z obawą spogląda na wspinanie się po szczeblach akademickiej kariery młodego mistrza, a ten z niecierpliwością czeka na zwolnienie mu miejsca w akademickiej hierarchii przez starego. Można jednak również znaleźć przykłady zantagonizowanych mistrzów w podobnym wieku, którzy o oponencie nie chcą lub nie potrafią powiedzieć niczego dobrego, ale wiele złego już tak i to chętnie.

Wróć