Dariusz Galasiński
Między rokiem 2004 a rokiem 2013 opublikowałem 4 książki w wydawnictwie Palgrave. Gdy zacząłem pracę nad kolejną, postanowiłem zmienić wydawnictwo. Przyczyn zmiany było kilka. Po pierwsze, odeszła na emeryturę redaktorka zamawiająca, z którą miałem doskonałe relacje. Po drugie, książka z 2013 roku była już czwartą książką w Palgrave, co wywołało komentarze, że stałem się pisarzem nadwornym. Po trzecie, mniej więcej wtedy wydawnictwo Bloomsbury napisało do mnie z propozycją wydania kolejnej książki u nich. I tak w roku 2017 opublikowałem książkę na temat listów samobójczych właśnie w wydawnictwie Bloomsbury.
Dość szybko okazało się, że zmiana pomiędzy Palgrave, doskonale znanym i ze świetną listą książek z analizy dyskursu, a dopiero początkującym w tej sferze Bloomsbury, będzie strzałem w dziesiątkę. Bowiem o ile na całym świecie poruszałem się między wydawnictwami równorzędnymi, w nauce polskiej właśnie przechodziłem z ziemskiego padołu łez do świata niebiańskiej doskonałości parametryzacyjnej. Gdybym pozostał w Palgrave, moje następne dwie książki przyniosłyby mizerne 200 punktów parametryzacyjnych, a publikując je w Bloomsbury, uzyskałem tych punktów 600. W Polsce bowiem książka wydana w Palgrave jest obecnie warta 3 razy mniej niż książka wydana w Bloomsbury. Zasługi dla analizy dyskursu, wielka praca wykonana przez znakomitą redaktorkę Jill Lake, wszystko to furda, Bloomsbury miażdży Palgrave. Koniec i bomba.
I tutaj mam dwie refleksje, którymi chciałbym się podzielić. Zacznę od osobistej. Próżność kusi mnie, by przyjąć, że książka wydana w 2017 roku jest trzykrotnie lepsza od tej wydanej w roku 2013. Przy okazji jestem trzykrotnie lepszym i mądrzejszym badaczem i autorem. Niestety, tak nie jest. Tak, książkę z 2017 lubię bardziej niż książkę z roku 2013, ale obie są na tym samym, galasińskim, by tak rzec, poziomie. Są wcześniejsze książki, które lubię jeszcze bardziej, choć moją ulubioną książką jest zawsze ta ostatnia.
Przechodząc z wydawnictwa do wydawnictwa, nie doznałem nagłego olśnienia, które pozwoliło mi wejść do polskiego parametryzacyjnego nieba. Odrzucam również pomysł, że jakość wydawanych przeze mnie monografii poleciała na łeb, na szyję, gdy przeszedłem do Palgrave po wydaniu książek w Sage. Nie, to nie ze mną jest problem, problem tkwi w punktacji przypisywanej moim książkom. Punkty są niesprawiedliwe.
Ale przecież – słyszę głosy sprzeciwu – nie o moje książki tu idzie, lecz o jakość wydawnictw czy czasopism. Odpowiem następująco: uważam tezę, że wszystkie książki opublikowane w wydawnictwie A są zawsze i koniecznie lepsze od wszystkich książek wydawnictwa B nie tyle za fałsz, ile za kompletny nonsens. Z taką tezą, która przecież wynika z ministerialnej listy punktacyjnej, trudno nawet polemizować. Nie ma i nie może być prostych kryteriów oceny monografii. Cytowania byłyby kryterium bardzo ułomnym, podobnie jak i wyniki sprzedaży czy dochód z niej. Do tego trudno porównywać książki, które są monografiami badawczymi, z książkami omawiającymi badania czy wreszcie z podręcznikami, które zresztą w Polsce są wrzucone do jednego worka.
Jednak gdyby się nawet udało wypracować taką ocenę, to dokonywanie jej w chwili opublikowania tomu wskazywałoby na kompletnie niezrozumienie tego, jak działa nauka i recepcja wyników badań. Są książki doceniane dopiero po wielu latach, są książki zapominane już po kilku. A to wszystko bez względu na to, czy zostały opublikowane w wydawnictwie z listy celebryckiej, czy też z listy codziennej szarości. Warto dodać, że podobną argumentację można by przeprowadzić wobec czasopism, gdzie punkty za artykuł retraktowany po dwóch czy trzech latach dodałyby wyjątkowego smaczku ministerialnej wycenie.
Konkludując, państwowy certyfikat doskonałości nadawany każdej książce czy artykułowi ze względu na miejsce ich publikacji jest niesprawiedliwy, a ministerialna lista punktacyjna to paleolityczny tłuk pięściowy wręczony chirurgowi przed operacją oka. To instrument tak finezyjny jak kilof w rękach zegarmistrza.
Chciałbym tu jednak zrobić zastrzeżenie. Z moich słów nie wynika, że nie warto publikować w środowiskowo uznanych wydawnictwach czy czasopismach. Warto. Ale nie dlatego, że tekst w nich opublikowany jest koniecznie doskonały. Warto tam publikować, bo w obezwładniającym natłoku informacji częściej sięgamy po książki Palgrave niż po książki wydawnictwa urzędu powiatowego w małym miasteczku 10 km od środka niczego. To Palgrave, Bloomsbury, Routledege, OUP czy CUP zapewnią nam prawdziwie globalny zasięg i wreszcie publikują nasze książki za darmo, uznając, że dobra książka sprzeda się z zyskiem. Te wydawnictwa zapewniają nam również porządny proces recenzyjny, dzięki któremu właśnie po ich książki sięgamy częściej. Wiemy przecież, że wydawnictwu zależy równie mocno jak autorowi, by wydana książka nie okazała się klapą. Każda klapa bowiem ma konsekwencje i finansowe, i – co być może ważniejsze – wizerunkowe. Nawet te najlepsze wydawnictwa nie mogą jednak dać gwarancji, że książka będzie doskonała i zawsze lepsza od książki wydanej w wydawnictwie obok, które nie miało szczęścia dostać się na polski olimp wydawniczy.
Punkty są niesprawiedliwe, punkty nie mają sensu. Likwidując je, likwidujemy niesprawiedliwość. A przy okazji likwidujemy misternie utkany system slotów i Bóg wie czego jeszcze, na którym oparta jest dzisiejsza parametryzacja. Znieśmy punkty, a polscy badacze i badaczki zaczną się zastanawiać, gdzie najlepiej opublikować swój tekst, a nie nad tym, gdzie zdobyć najwięcej punktów. Dzisiejszy system parametryzacji wymusza nieakademickie decyzje w sprawach akademickich. Mam wrażenie, że to doskonały przykład świata na opak.
Powstaje jednak pytanie: jeśli nie punkty, to co? Odpowiedź jest właściwie prosta, ale gdy jej udzielam, wywołuje ona natychmiastowy opór. Otóż moim zdaniem punkty powinny zostać zamienione na ocenę ekspercką, czyli – jak mówimy dzisiaj w nauce – peer review. Badania powinno się oceniać nie na podstawie tego, gdzie zostały opublikowane, ale tego, jak zostały przeprowadzone. To dzięki takiej ocenie można by na przykład stosownie ocenić artykuły, które są minimalnymi jednostkami publikacyjnymi, cienkimi plasterkami większej całości, bo parametryzacja i ocena pracownicza promuje więcej i jeszcze więcej punktów.
Oczywiście peer review nie jest panaceum na wszystkie bolączki parametryzacyjny. Słabe strony tej metody są znane i opisane choćby na przykładzie parametryzacji brytyjskiej. Jednak tylko ekspert może wprowadzić namysł zarówno nad publikacją, jak i nad kontekstem jej funkcjonowania. Taka zniuansowana ocena będzie zawsze lepsza od toporności algorytmu parametryzującego.
Gdy jednak to proponuję, nieuchronnie słyszę, że tego w polskiej nauce nie da się zrobić. Argumenty są spójne: wszyscy będą oceniać dobrze ‘swoich’, a źle konkurencję, a z tego zrobi się jeszcze większy bałagan. To już lepsze są te punkty… Wystarczy przecież popatrzeć na recenzje w przewodach habilitacyjnych czy profesorskich, te niedogotowane recenzenckie kluchy polane sosem pozytywnej konkluzji, o których pisałem jakiś czas temu w „Forum Akademickim” (FA 5/2020). Wybierzmy mniejsze zło, mówią moi rozmówcy.
Tak, wybierzmy mniejsze zło. A przy okazji wybierzmy nasz wszechświat równoległy, w którym kolega nie może skrytykować kolegi, krytyka to personalny atak, a recenzja to ciepłe kapcie, w których grzejemy się przy ogniu koleżeńskiej uprzejmości. Nie wiem, czy dożyję, ale połudzę się jeszcze, że również polska nauka uzna, że ostra, a nawet agresywna, rzetelna i uczciwa recenzja wynika z zatroskania o to, co robimy. To właśnie taka ocena jest w interesie nas wszystkich. Znieśmy punkty, zacznijmy się uczciwie oceniać.
Dariusz Galasiński, Uniwersytet Wrocławski