Marcelina Smużewska
9 listopada 1939 roku po godzinie 12:00 Niemcy aresztowali w Krakowie 183 osoby, które znajdowały się w Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego lub w jego pobliżu. Aresztowani byli przede wszystkim pracownikami uniwersytetu (142 osoby), którzy przybyli na spotkanie z SS-Sturmbannführerem Bruno Müllerem, który był ważną postacią w strukturach władz okupacyjnych. Profesorowie oczekiwali, że się dowiedzą, na jakich zasadach będzie mógł funkcjonować uniwersytet w rozpoczynającym się roku akademickim. Zamiast tego usłyszeli, że UJ jest ogniskiem antyniemieckich nastrojów i za próbę otwarcia uczelni trafią do obozów pracy. Istotnie tak się stało. 28 listopada 1939 roku, po kilku tygodniach aresztu, większość więźniów trafiła do obozu pracy w Sachsenhausen. W tej grupie był również Stanisław Urbańczyk, trzydziestoletni asystent z Wydziału Filozoficznego UJ.
Najpierw krakowianie zobaczyli peron leśnej stacyjki. Potem do pociągu wdarły się wściekłe krzyki esesmanów. Więźniowie byli bici i popychani. Asystenci i docenci starali się pomagać starszym profesorom, którzy potrzebowali pomocy przy opuszczaniu pociągu. Jeszcze byli w cywilnych ubraniach, jeszcze mieli swoje tobołki. Po przekroczeniu bram obozu rozpoczęła się „ceremonia” przyjęcia. Trzeba było oddać wszystkie rzeczy i nadawano numer obozowy. Od tej pory wszyscy – nieważne czy profesorowie, czy asystenci – byli Schutzhäftling (więzień aresztowany prewencyjnie, czyli polityczny) numer taki a taki. Numer Urbańczyka to 5371. Trzeba było się całkowicie rozebrać i poddać inspekcji pod kątem pasożytów. Potem więźniom strzyżono włosy i golono wszelki zarost. W dalszej kolejności szło się pod prysznic. Magazynier wydawał obozowy strój (zazwyczaj znoszony i zniszczony): koszulę, kalesony, bluzę wojskową, spodnie więzienne w paski, skarpetki, trzewiki i „pajacowaty beret z paskowanego materiału” (s. 45). Z własnych rzeczy można było zatrzymać okulary, chustki do nosa, szczotkę do zębów czy bandaże – nic więcej. Jak wspomina Urbańczyk, przerastało to starszych profesorów. Jeśli ktoś młody i zaradny nie pomógł, kończyli np. z dwoma lewymi butami lub bez okularów, co nie zwiększało niestety szans na przeżycie obozu.
Po zakończeniu biurokracji rozpoczęło się szkolenie, a raczej brutalna tresura. Uczono w nieskończoność niemieckich komend i ustawiania się w szeregi po pięć osób. Szczególnie przykre było dla uczonych wykonywanie obozowych zdjęć. Nikt nie chciał, żeby go uwieczniano w takim położeniu – w więziennym stroju, jako osadzony, bez zarostu i włosów. Większość krakowian – poza Żydami i duchownymi – zamieszkało w barakach nr 45 i 46, które miały już w części swoich mieszkańców, głównie Niemców, Polaków z pogranicza i Czechów.
Dzień zaczynał się o godzinie 5:30 rano. Potem wszystko musiało odbywać się błyskawicznie: sprzątanie legowiska (siennika), mycie, toaleta, poranna zupa. Apel rozpoczynał się o 7:00 rano. Trwał około 40 minut. Z apelu szło się do pracy, a kto nie miał pracy, udawał się do tzw. Stehekommando. Obozy pracy w swojej ideologii nie mogły być bez pracy, więc jeśli dla kogoś brakowało zajęcia, jego pracą miało być wielogodzinne stanie w wielotysięcznym tłumie. Do tego zajęcia przeznaczono dwa baraki. Południowy apel rozpoczynał się o 11:30. Wydawano posiłek. Potem wracano do pracy, w tym do stania, które trwało do 16:00, kiedy był kolejny apel. Później skromna kolacja. Do toalety można było pójść rano albo wieczorem, co dla schorowanych i starszych ludzi stawało się torturą. Na szczęście los oszczędził profesorom „pracy” w Stehekommando, inaczej szybciej i większa liczba spośród nich pożegnałaby się z życiem.
Osadzeni byli podzieleni na kilka kategorii: więźniów politycznych, do których zaliczano krakowian (z czerwonym trójkątem na lewej piersi i prawym udzie), zawodowych przestępców (zielony trójkąt), aspołecznych (brązowy trójkąt), badaczy Pisma Św. (fioletowy trójkąt), homoseksualistów (różowy trójkąt) i tych, którzy zhańbili rasę z Żydówkami (czarny trójkąt). Oprócz tego osobną kategorię stanowili księża i Żydzi. Więzień w obozie nic nie znaczył. Nie miała znaczenia też jego przeszłość. O ile nie było się w służbie blokowej albo obozowej, los z dobrego mógł się w sekundę zmienić w bardzo zły. Jakieś znaczenie w obozie mieli izbowi, blokowi, przodownicy pracy. Można było zostać też „starszym obozowym”, czyli członkiem pseudosamorządu, gońcem albo pisarzem. Te funkcje przypadały jednak częściej kryminalistom, a nie zwykłym ludziom, gdyż tym ostatnim brakowało bezwzględności. Niejeden z funkcyjnych często bił i torturował współwięźniów. Istniały karne kompanie, w których praca była wyniszczająca. Tę funkcję w Sachsenhausen pełniła klinkiernia, rządził tam Kommandoführer „der eiserne Gustav” (żelazny Gustaw), człowiek niezwykle brutalny względem osadzonych. Praca w tym miejscu była możliwa przez kilka miesięcy. Potem zazwyczaj człowiek umierał z wycieńczenia.
Krakowianie stanowili wśród osadzonych odrębny świat. Ponieważ nie byli nawykli do prac fizycznych, musieli dokładać szczególnych starań przy podziale obowiązków, żeby np. słabszego i starszego zbyt ciężkim zajęciem nie wykończyć. Zachowywali w tym względzie solidarność. Zimą młodsi pracownicy UJ próbowali ćwiczeń fizycznych, żeby się wzmocnić. Podczas apeli przyjmowali strategię tupania i podskakiwania, żeby zapobiec odmrożeniom (oczywiście wtedy, kiedy esesman nie patrzył). Mimo mrozu i wychłodzenia „duch ludzki silniejszy jest jednak od wszystkich zewnętrznych szykan” (s. 93). Naukowcy z UJ potrafili zachwycać się wschodem słońca i recytować nawet przy tym poezję. Wyjście na apel zimą wiązało się z ryzykiem, nikt nie mógł być pewny swojego zdrowia, a nawet życia.
W czasie wolnym więźniowie teoretycznie mieli siedzieć przy stole w milczeniu. Krakowianie jednak czytali ukradkiem gazety i prowadzili odczyty oraz dyskusje. Prowadzono też kursy języka niemieckiego, francuskiego, rosyjskiego, czeskiego oraz tureckiego. Trudne to było w organizacji, gdyż początkowo „studenci” nie mieli ołówków ani papieru. Nauczyciel skupiał się na gramatyce. Często też uczył wierszy, które dostarczały i zasad gramatycznych i potrzebnych słów. Gdy pojawiły się ołówki, notatki robiono na papierze przeznaczonym do toalety. Urbańczyk wspomina, że choć języka w pełni nikt się nie nauczył, to jednak uczący się „wynieśli wcale dobre pojęcie o gramatycznym i fonologicznym systemie języka” (s. 107).
Większą popularnością cieszyły się wykłady, które zapoczątkowano jeszcze w areszcie we Wrocławiu. W bloku 45 wygłoszono ogółem 160 pogadanek, w bloku 46 odbyło się 120 wystąpień. Np. prof. Ignacy Chrzanowski (1866-1940) opowiadał o Sienkiewiczu, prof. Michał Siedlecki (1873-1940) o Wyspiańskim, podróżach oraz kwestiach przyrodniczych. Docent Wiktor Ormicki (1898-1941) opowiadał o programie gospodarczego rozwoju kraju. Prof. Tadeusz Garbowski (1869-1940) miał cykl o idealizmie. Również młodsi więźniowie zabierali głos. Urbańczyk wspomina wykłady o polskim kopalnictwie i farmakologii. „Niezwykłe warunki, dobór słuchaczy, atmosfera koleżeństwa, swobodna wymiana myśli wydobywały z prelegentów najlepsze ich walory” (s. 108). Pogadanek było mnóstwo, więc układano harmonogramy. Niejeden też w obozie przemyśliwał nad problemami swojej dyscypliny i rozwijał w miarę możliwości swoje badania. Jak wspomina Urbańczyk, „to życie umysłowe było dla nas wielką moralną podporą, odwracało uwagę od przeżywanej niedoli, przenosiło myśl w sfery, gdzie władze obozowe nie miały dostępu. Wiązała się przyjaźń i zadatki naukowej współpracy na przyszłość” (s. 110). Wymagało to jednak siły woli. Trudno się skupić na odczytach, gdy praktycznie codziennie ktoś z krakowian umierał.
W obozie nie było rzetelnych informacji, więc rządziła „parola”, czyli plotka. Były one różnorodne: od informacji o rzekomym zwolnieniu, po pogłoskę, że w kolejnym dniu będzie np. szczególnie dobry obiad. Rozpuszczali je sami osadzeni, głównie po to by podnieść współtowarzyszy na duchu. Dolegliwa dla profesorów była także ciasnota i brak prywatności. Dla nich przecież towarzystwo było w normalnych czasach tylko dodatkiem do długich godzin samotnej pracy. Panował także pośpiech. Ponad 200 mężczyzn musiało załatwić swoje sprawy higieniczne w kilka minut, co dla starszych wiekiem było trudne i często kończyło się poszturchiwaniami. Krakowianie nie lubili niedziel, bo w baraku panował straszny ścisk. Nikt nie szedł do pracy i trzeba było sprzątać.
Nade wszystko panował głód. Rano więźniowie dostawali mleczną zupę, w której nie było specjalnie dużo mleka ani innych dodatków. W południe dostawało się pół litra zupy z karpieli, czyli brukwi. Zdarzała się też pastewna marchew, ale ziemniak należał do rarytasów. Tłuszczu w tych potrawach praktycznie nie było, co uwidaczniało się przy myciu misek. Na kolację ok. 17:00 była herbata i 300 g chleba z porcją tzw. pasztetówki, marmolady lub margaryny. W niedzielę więźniowie dostawali po 3 ziemniaki w łupinach z łyżką twarogu. To była uczta. Mówiło się, że to menu dostarcza jakieś 600-1000 kalorii dziennie, co było faktycznie wartością graniczną. Wystarczającą, by utrzymać przez jakiś czas przy życiu, ale powolnie osłabiającą i wyniszczającą organizm. Dieta powodowała biegunki, a z czasem nawet opuchliznę głodową.
Porządku przy stole pilnował Tischältester. On decydował o tym, kto dostanie dokładkę, a ponieważ panował głód, miało to znaczenie. Jedni jedli w pośpiechu, inni powoli. Chorzy najczęściej oddawali swoje porcje zdrowym. Najcięższą przewiną była kradzież jedzenia. Jeśli takiego więźnia złapano, musiał się liczyć z ciężkim pobiciem. Nie wszystkim głód doskwierał tak samo. Niektórych doprowadzał na granicę szaleństwa. Kradzież rzeczy obozowych nie była już tak ciężką zbrodnią, a nazywała się organizowaniem. Pieniądze więźniowie mieli. Niestety nie mieli co z nimi zrobić, ponieważ w obozowej kantynie nie można było nic kupić. Paczek od bliskich nie mogli przyjmować.
Spanie wiązało się z dzieleniem siennika i ze znaczną niewygodą. W nocy w barakach było zimno. Trochę ciepła mógł dać śpiący obok, więc się do siebie przytulano. Trudno było zmienić pozycję podczas spania bez budzenia sąsiada, a co dopiero udać się do toalety. Chorzy i umierający także znajdowali się w baraku i spędzali noce razem ze zdrowymi. Czasami w nocy się pracowało. Urbańczyk wspomina zajęcia w podziemiach kuchni przy sortowaniu i obieraniu ziemniaków. Było tam mokro i śmierdziało zgniłymi warzywami. Można było zostać okradzionym z rękawic lub czapki. Ze względu na ścisk i stan ziemniaków nie sposób było wyrobić wskazanej normy. Ryzyko pobicia przez esesmana też było znaczne. Dla wycieńczonego głodem więźnia każda praca w dłuższej perspektywie była wyniszczająca.
Wymiana bielizny – jak wiele innych czynności w obozie – była loterią. Nikt nie patrzył na rozmiar, ale prawdziwym problemem było otrzymanie np. koszuli bez tyłu, bo wcześniej inny więzień coś z niej wyciął. Potrzebne były względnie całe sztuki, żeby utrzymać jako taki komfort termiczny. Czasem „opłacało się” zostawić brudny komplet niż ryzykować noszenie czystej, ale niekompletnej bielizny. Ten nieznaczący – wydawać by się mogło – szczegół decydował w wielu przypadkach o utracie zdrowia i rychłej śmierci.
8 lutego 1940 roku Sachsenhausen opuściło 102 więźniów z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Byli to zazwyczaj profesorowie urodzeni przed 1900 rokiem. Ośmiu z nich było w stanie skrajnego wyczerpania. Zwalniano ich bezpośrednio ze szpitala, więc ratunek istotnie przyszedł w ostatnim momencie. Jeden ze zwolnionych – Antoni Haborski (1879-1940) – nie doczekał wyjazdu i zmarł w obozie 9 lutego. W obozie pozostało 48 krakowian, w większości tych, którzy byli urodzeni po 1900 roku.
W efekcie różnych chorób, niedożywienia, bicia i mrozu, pierwszych miesięcy obozu nie przeżyli: Stefan Bednarski (1874-1940) – prawnik, lektor języka rosyjskiego, prof. Ignacy Chrzanowski (1866-1940) – filolog, prof. Stanisław Estreicher (1869-1939) – prawnik, prof. Tadeusz Garbowski (1869-1940) – przyrodnik i filozof, prof. Antoni Haborski (1879-1940) – matematyk, prof. Kazimierz Telesfor Kostanecki (1863-1940) – lekarz, prof. Antoni Meyer (1870-1939) – inżynier górnik zajmujący się przemysłem naftowym z AGH, prof. Feliks Rogoziński (1879-1940) – fizjolog, prof. Adam Różański (1874-1940) – doktor nauk technicznych zajmujący się rolnictwem, prof. Michał Siedlecki (1873-1940) – zoolog, prof. Jerzy Smoleński (1881-1940) – geograf oraz prof. Władysław Takliński (1875-1940) – inżynier budowlany z AGH.
Krótko po powrocie z obozu zmarli: prof. Arnold Bolland (1881-1940) – chemik, prof. Zygmunt Bielski-Saryusz (1864-1944) – inżynier mechanik z AGH, prof. Franciszek Bossowski (1879-1940) – prawnik, prof. Stefan Kołaczkowski (1887-1940) – historyk literatury, prof. Jan Kozak (1880-1941) – chemik, prof. Paweł Łoziński (1883-1942) – medyk, prof. Jan Nowak (1880-1940) – paleontolog i geolog, prof. Tadeusz Szydłowski (1883-1942) – historyk sztuki, prof. Leon Jan Wachholz (1867-1942) – medyk, dr Antoni Wilk (1876-1940) – astronom, prof. Jan Włodek (1885-1940) – specjalista od rolnictwa, prof. Maciej Starzewski (1891-1944) – prawnik, docent Ludwik Kamykowski (1891-1944) – historyk literatury polskiej, dr Longin Tadeusz Zawadzki (1899-1944) – chemik, prof. Kazimierz Piech (1893-1944) – botanik.
Prof. Leon Sternbach (1864-1940), filolog klasyczny, nie został zwolniony z resztą profesorów krakowskich w lutym 1940 roku, ponieważ był Żydem z pochodzenia. Zmarł w tym samym miesiącu w żydowskim bloku w Sachsenhausen. Docent Joachim Metallman (1889-1942), filozof przyrody pochodzenia żydowskiego, również nie został zwolniony i zginął w Buchenwaldzie w sierpniu 1942 roku. Profesor prawa Adam Heydel (1893-1941) przeżył Sachsenhausen, ale ponownie został aresztowany w 1941 roku i rozstrzelano go w Auschwitz. Podobnie było z docentem Dobiesławem Dobrzyńskim (1904-1942), fizykiem, którego aresztowano powtórnie w 1942 roku i zginął rozstrzelany w Auschwitz. Ten sam los podzielił magister prawa Włodzimierz Ottman (1876-1942), kierownik Sekretariatu UJ. Śmierć spotkała go w Auschwitz w kwietniu 1942 roku. Doktor prawa i lektor języka węgierskiego Janos Harajda (ur. 1905) zginął najprawdopodobniej w obozie lub więzieniu na Węgrzech w 1944 roku. Prof. Walenty Winid (1894-1945), geograf, ponownie został aresztowany w 1943 roku i zginął w obozie koncentracyjnym Auschwitz w styczniu 1945 roku.
4 marca 1940 roku grupa 43 uczonych aresztowana podczas Sonderaktion Krakau wraz z 1500 innymi więźniami została przeniesiona do Dachau. Miejsce to leży w klimacie podgórskim i charakteryzuje się dosyć dużymi zmianami pogody. Większość krakowian znalazła się w baraku o numerze 23. Do obozu, który miał kształt prostokąta, przylegała 50-hektarowa plantacja będąca własnością SS, która specjalizowała się w uprawie ziół lekarskich i przemysłowych. Przeciętna obsada baraku wynosiła 90 osób, każdy przynajmniej miał swoje łóżko. Były one stłoczone w trzech kondygnacjach. Każdy blok miał blokowego, pisarza, kantyniarza, fryzjera i czterech izbowych oraz 2-3 gońców. Samorząd więźniów był reprezentowany przez obozowego, jedynego przyzwoitego człowieka z grupy uprzywilejowanych. Dachau w latach 1939-1940 było centrum szkoleniowym dla esesmanów, więc kiedy krakowianie do niego przybyli, był w fazie reorganizacji w celu przekształcenia go ponownie na obóz dla więźniów. Brakowało wszystkiego, a plan dnia nie zawsze był realizowany konsekwentnie. Obóz nie kojarzył się zupełnie z niemieckim upodobaniem do porządku.
Uczeni z Krakowa nie mieli umiejętności szewskich, krawieckich, stolarskich czy elektrotechnicznych. Poza nielicznymi wyjątkami pracowali w szklarniach i na plantacji. Ze środowiska krakowskiego dwóch zostało tłumaczami, jeden dostał pracę w szpitalu, jeden w zakładzie przy naprawie radioodbiorników i jeden w zakładach krawieckich. Na plantacji praca była cięższa, bo przy pogodzie i niepogodzie trzeba było kopać, sadzić, pielić, zbierać. Nieco lżej było w szklarniach, gdzie łatwiej było pozorować pracę i czasem co nieco podjeść. Hasłem wszystkich kapo było „Bewegung und immer Bewegung!” („Ruch i ciągle ruch!”).
Życie w Dachau rozpoczynało się już o 3:30 rano w okresie letnim. Przy trzech kondygnacjach łóżek trzeba było specjalnej strategii, żeby je pościelić. Najpierw do pracy przystępowali więźniowie z pierwszego i trzeciego poziomu, na koniec robił to ten ze środkowego łóżka, uważając, żeby nie zniszczyć pracy dwóm pozostałym. Niewłaściwe „zbudowanie” łóżka było srogo karane i można było za to skończyć na tak zwanym słupku, czyli na palu, gdzie przypinano ręce w górze na łańcuchu, stopom pozwalając ledwie dotykać ziemi. Rano podawano wyłącznie kawę. Trzeba było pić ją w pośpiechu, błyskawicznie ogarnąć kwestie higieniczne i biegiem zmierzać na apel. Do południa trwała praca, potem wracano na obiad. Rozdawanie zupy odbywało się w baraku, co nie szło tak sprawnie jak w Sachsenhausen, tak że wielu miało zastrzeżenia do systemu. Po południowym apelu pracowało się kolejne cztery godziny. Potem była kolacja. Wieczorem teoretycznie czas należał do więźnia, ale w praktyce go nie było, bo zła organizacja pracy obozu zazwyczaj powodowała konieczność gromadzenia się na dodatkowych apelach lub wykonywania innych czynności. Urbańczyk opisuje m.in. konieczność ręcznego zabijania pasożytów, które rozpleniły się w obozie. Jeśli znaleziono u jednego więźnia wszy, stosowano odpowiedzialność zbiorową i karano cały barak. W niedzielę Żydzi, księża i badacze Pisma św. przymuszani byli do dodatkowych prac porządkowych. Celem było upokorzenie tych grup.
Z jedzeniem w Dachau było źle. Co prawda południowe zupy były solidniejsze niż w Sachsenhausen, ale dodatki do chleba były mniejsze i mniej wartościowe. Więzień otrzymywał jeden bochenek na cztery dni, co powodowało, że kradzieże były nagminne. W kantynie nic nie było. Nawet nie można było kupić znaczka pocztowego. Chyba najbardziej cierpieli palacze z braku papierosów. Jak wspomina Urbańczyk, „te różne okoliczności, a więc niedożywienie, niewyspanie, praca, bicie, karne raporty, nerwowe życie w bloku bardzo nas wyniszczały. Z niepokojem patrzyliśmy w kąpieli, gdy w końcu przyszła, na nasze chude ciała” (s. 175).
Najczęstszą karą były kije lub wspomniany słupek. Oto jakie „zbrodnie” wymienia Urbańczyk, za które naukowcy zostali ukarani: „Borkowski za listy od matki noszone w kieszeni, Leśnodorski, bo się wyprostował na chwilę pracując łopatą, Mikulski za znaczek na list przechowywany w woreczku na pieniądze, Skowron za to, że (…) nie dość umiejętnie markował pracę (…). Brożek za złe zrozumienie rozkazu (s. 182). Autor wspomnień uważał, że w duszy Niemca siedzi coś, co sprawia, że uwielbia on średniowieczne procesy w rodzaju tych, z paleniem czarownic. Oprawcy ochoczo organizowali teatralne egzekucje.
W kwietniu 1940 roku warunki dla krakowian się poprawiły. Po pierwsze, zwiększono racje żywnościowe. Po drugie, stworzono tzw. komendę naukową. Była to specjalna grupa, która odpowiadała za sadzenie nowych roślin na plantacji i zarządzała organizacją nasadzeń. Łatwiej tam było pozorować pracę albo chociaż wymieniać się zadaniami, żeby oszczędzać słabszych. Opiekunem plantacji był Sturmführer Vogt, który chronił więźniów jak mógł. Zaczęto także powoli zwalniać niektórych osadzonych, co dawało nadzieję pozostałym, że i oni wyjdą na wolność. Jednak latem zamiast zwalniać, zaczęto przywozić kolejne transporty więźniów. Zaczął panować ścisk i choroby. Pojawiły się wywózki. W pierwszej kolejności pozbywano się nauczycieli i urzędników, co – jak można się domyślać – było elementem przemyślanej, szerszej strategii wyniszczania inteligencji danego kraju. Urbańczyk szacuje, że jakieś 10 tys. Polaków przewinęło się przez Dachau. Śmiertelność w obozie w listopadzie 1940 roku wynosiła 30 osób dziennie na 10 tys. osadzonych. Nie była to duża liczba w porównaniu z Sachsenhausen.
Zwolnienie z obozu przyszło dla Stanisława Urbańczyka 21 grudnia 1940 roku. W pewnym sensie się go spodziewał, bo uwalniano coraz więcej osób. Także żona w listach wspominała, że się go spodziewa lada dzień. Zwolnionym oddano odzież z 1939 roku, która nie była już w najlepszym stanie i zaopatrzono ich w bilety na pociąg. Do 15 stycznia 1941 roku prawie wszyscy pracownicy UJ, zarówno z Sachsenhausen, jak i z Dachau, wrócili do domów.
Przez dłuższy czas spotkanie Niemca w mundurze wiązało się z lękiem. Obóz odcisnął swój psychiczny i fizyczny ślad, ale także w pewnym sensie wychował krakowian. Z tułaczki wynieśli oni pogardę dla formalizmu, świadomość, że ryzyko jest czymś w życiu koniecznym i że kluczowe jest działanie, choćby wiązało się ze stratami. Obóz jako środek zastraszania zawiódł, a stał się szkołą charakterów. Wydobywał to, co już wcześniej tkwiło w charakterze danej osoby. „Człowiek skłonny do poświęceń był w obozie jeszcze bardziej ofiarny, odważny stawał się bohaterem, tchórz – lizusem lub donosicielem; wierzący w opiekę boską utrwalał się w swojej wierze, wątpiący tracił wiarę, widząc szalejące okrucieństwo. W wielu z nas była ukryta energia, chęć działania i walki, więc obóz te właściwości ożywił” (s. 245).
Cytaty pochodzą ze wspomnień Stanisława Urbańczyka Uniwersytet za kolczastym drutem, Kraków 2014 (pierwsze wydanie 1969).
Wróć