logo
FA 11/2022 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Uczony i rodzina

Uczony i rodzina 1

Rys. Sławomir Makal

Można mieć nadzieję, że funkcjonowanie w rodzinie określonych wzorców zachowań i nakłanianie dzieci do ich realizowania będą okolicznościami ułatwiającymi im podążanie drogą naukowej kariery rodziców. Problem w tym, aby dzieci nie tylko chciały je przejmować, ale i potrafiły realizować w praktyce.

Powiedzenie, że z rodziną dobrze się wychodzi tylko na zdjęciu, ma tyle trafności, co inne potoczne mądrości, to znaczy czasami się sprawdza, a czasami nie. Warto jednak coś powiedzieć o tym, jak to może wyglądać i wyglądało w życiu uczonego. Być może pozwoli to lepiej zrozumieć jego życiowe problemy, a w niektórych przypadkach również jego zawodowe sukcesy i porażki.

Portrety rodzinne

Na portretach z przeszłości wielcy uczeni wyglądają tak, jakby nie mieli żadnej rodziny lub też rodzina w gruncie rzeczy nie wnosiła niczego istotnego do ich naukowej wielkości. Jeśli już malarze dodawali jakieś otoczenie, to stanowiły je albo akcesoria, którymi mogli się posługiwać w swojej pracy badawczej, albo też osoby, które słuchały tego, co mieli im do przekazania i być może również wykazały swoje uznanie. Przykładem mogą być portrety Mikołaja Kopernika, zarówno ten najbardziej znany (autorstwa Jana Matejki), jak i mniej znane (autorstwa Wojciecha Gersona i Aleksandra Lessera). Jest to o tyle uzasadnione, że wielki astronom był osobą duchowną, traktującą poważnie nie tylko kościelne obowiązki, ale także swój celibat. Rzecz jasna, miał zarówno krewnych i powinowatych, jak też mistrzów i nauczycieli, którym zawdzięczał nie tylko wykształcenie, ale także w jakiejś mierze nowatorskie myślenie. Pojawienie się w XIX stuleciu fotografii sprawiło, że przedstawianie uczonych stało się bardziej urozmaicone. Jednak na typowych zdjęciach występują sami albo w towarzystwie innych uczonych, a fotografie rodzinne stanowią co najwyżej ich dopełnienie.

Inaczej to wygląda w biografiach kreślonych zarówno przez osoby, które portretowanych uczonych osobiście znały, jak i te, które opierały się na różnego rodzaju dokumentacji. Trudno powiedzieć, który wizerunek wypada lepiej. Wygląda jednak na to, że generalnie najlepiej wypadał wówczas, gdy sami uczeni zadbali o jego nakreślenie w autobiografiach. Niejeden z wielkich uczonych zresztą to zrobił – żeby tytułem przykładu wymienić tylko autobiografię Karola Darwina. Wprawdzie w wielu biografiach nakreślonych przez osoby zaciekawione życiem i dokonaniami uczonych również wypadają oni nieźle, to jednak nie tak dobrze, aby można było powiedzieć, że byli tzw. chodzącą doskonałością lub przynajmniej na ich niedoskonałości nie miało żadnego wpływu rodzinne otoczenie. Przykładem może być portret Alberta Einsteina, nakreślony przez Rogera Highfielda i Paula Cartera w książce pt. Prywatne życie Alberta Einsteina. Znajduje się w niej m.in. rozdział zatytułowany Drażliwa kwestia. Przedstawiona jest w nim sprawa udziału pierwszej żony uczonego, Milevy Marić, w sformułowaniu szczególnej teorii względności. Problem nie w tym, że później Einstein znalazł inną miłość swego życia, lecz w tym, że zupełnie pominął udział Milevy w tym osiągnięciu. Tzw. mieszane uczucia pozostawia również portret Stephena Hawkinga nakreślony przez jego pierwszą żonę Jane Hawking w książce pt. Moje życie ze Stephenem. Niektóre jej fragmenty wyglądają wręcz na złośliwość. Przykładem może być ten, w którym autorka przedstawia wielkiego fizyka jako osobę tak przekonaną o swojej wielkości już we wczesnej młodości, że najpierw na egzaminie kwalifikacyjnym do Oxfordu tłumaczył egzaminatorom, że nieprzyjęcie go na uczelnię byłoby dla niej wielką stratą, później zaś – gdy już został studentem – nie chodził z reguły na wykłady, a po tych zajęciach, w których brał udział, demonstracyjnie darł zrobione notatki. Na odgrywanie się zdradzonej i porzuconej żony wygląda ten fragment wspomnień Jane Hawking, w którym pisze, iż mąż przekonywał ją, że studiowanie średniowiecznej literatury nie ma nic wspólnego z nauką, a ci, którzy podejmują studia na tym kierunku, to głupcy. Nie dała się mu jednak przekonać i podjęła takie studia na Uniwersytecie Londyńskim (w 1981 roku uzyskała doktorat ze średniowiecznej literatury hiszpańskiej na Uniwersytecie Cambridge). Trzeba jednak powiedzieć, że w tych wspomnieniach Stephen Hawking prezentowany jest mimo wszystko jako wielki uczony i pod wieloma względami wyjątkowa osobowość.

Związki rodzinne

Związki rodzinne występują oczywiście nie tylko w życiu akademickim, ale również w wielu innych obszarach zawodowego życia. Co więcej, można odnieść wrażenie, że w niektórych zawodach kwalifikacje zdobywane są nie tyle na drodze wykształcenia i praktyki, lecz metodą dziedziczenia po rodzicach lub wcześniejszych przodkach. Nie chciałbym zanadto wchodzić w szczegóły, bowiem problem ma ogólniejszy charakter. Powiem jednak otwarcie, że jest dla mnie zastanawiające nie tylko to, że w zawodach medycznych pojawiają się niejednokrotnie swoiste „sztafety” pokoleń. Rzecz jasna, nie tylko w nich, również w takich, w których chodzi o wielki prestiż i jeszcze większe pieniądze. Wyrazem tego są m.in. nazwy firm, w których występuje nazwisko ich założyciela, dziedziczone przez jego kontynuatorów w kolejnych pokoleniach. Powiedzenie, że w ten sposób firma jest lepiej rozpoznawalna na rynku dóbr i usług, nie jest bez racji. Jednak w takich zawodach jak medycyna samo nazwisko nie leczy (nawet najlepsze). Problem nie tylko w tym, aby kontynuacja oznaczała coraz wyższą jakość, ale także w tym, żeby nie była osiągana poprzez rodzinną sukcesję. Prowadzenie badań naukowych i uzyskiwanie w nich znaczących wyników należy do tego rodzaju zawodów, w których wiele zależy od trudnych do powielenia jednostkowych zdolności intelektualnych. Można je nazwać talentem. Jednak nie należy go traktować jako coś, z czym ludzie rodzą się w gotowej do użycia postaci. Największe nawet talenty wymagają bowiem „oszlifowania” (jeśli tak można powiedzieć o udoskonaleniu i podnoszeniu kwalifikacji), a na to potrzeba wiele wysiłku i czasu.

Uczeni, podobnie zresztą jak inni ludzie, miewają zarówno bardziej, jak i mniej utalentowane dzieci, a brak u nich talentu, czy chociażby chęci do systematycznej pracy, to przedmiot zmartwień rodziców. Przykładem może być znowu Einstein. W przywoływanej biografii znajdują się zarówno zdjęcia jego dwóch synów z pierwszego małżeństwa, jak i wzmianki na temat tych zmartwień. Żaden z nich nie poszedł bowiem drogą ojca ani też nie miał jego intelektualnych uzdolnień. Podobnie zresztą rzecz się ma z dziećmi Stephena Hawkinga. Rzecz jasna, takie talenty jak u tych uczonych pojawiają się bardzo rzadko i nie da się ich niestety rozmnożyć poprzez biologiczne przekazywanie niektórych cech. Można jednak przynajmniej mieć nadzieję na to, że funkcjonowanie w rodzinie określonych wzorców zachowań i nakłanianie dzieci do ich realizowania będzie okolicznością ułatwiającą podążanie drogą naukowej kariery rodziców. Problem w tym, aby dzieci nie tylko chciały je przejmować, ale i potrafiły realizować w praktyce. Różnie bywa zarówno z tym pierwszym, jak i drugim. Nie jest przecież czymś wyjątkowym to, że dzieci buntują się przeciwko wzorcom życia rodziców, a to, że niejeden uczony więcej czasu i zainteresowania poświęca pracy badawczej niż rozwiązywaniu problemów rodzinnych, może stanowić dodatkową motywację dla ich buntu. Natomiast sytuacje rozwodowe, jakie miały miejsce w przypadku obu przywoływanych wybitnych fizyków, mogą sprawiać, że dzieci solidaryzują się z pozostawianym swojemu losowi rodzicem.

Problemu związków rodzinnych w nauce nie można jednak sprowadzić ani do dziedziczenia talentów, ani też do kwestionowania przez dzieci autorytetu rodziców. Jest on dużo bardziej złożony, a przy jego rozwiązywaniu istotne znaczenie mają takie okoliczności, które albo nie układają się w żadną regułę, albo też stanowią taką, która bardziej sprzyja rozpadowi tych związków niż ich podtrzymywaniu. W krajach zachodnich taką okolicznością może być przemieszczanie się uczonych między różnymi ośrodkami naukowymi – czasami po to, aby wzbogacić wiedzę i umiejętności badawcze, a czasami po to, aby uzyskać kolejny awans naukowy. Przykładowo: w Niemczech obowiązują regulacje prawne sprawiające, że nie można się habilitować na tej samej uczelni, na której uzyskało się doktorat, oraz ubiegać się o stanowisko profesora tam, gdzie uzyskało się habilitację. Rzecz jasna, nie ma żadnego formalnego zakazu takiego przemieszczania się razem z najbliższą rodziną. Jest to jednak różnie odbierane w ośrodkach goszczących przyjezdnego uczonego, oczywiście, o ile członkowie rodziny nie są uczonymi, którzy również przyjechali w celach naukowych na zaproszenie strony goszczącej. Długie pobyty na takich wyjazdach mogą jednak stanowić pewne usprawiedliwienie dla przyjazdu również żony lub męża jako osób towarzyszących. Natomiast krótkie – takie np. jak pobyt na kongresach i konferencjach naukowych obojga małżonków – mogą być traktowane jako wycieczka dla jednego z nich albo nawet dla obu.

Moje obserwacje

Obserwacje te skłaniają mnie do wniosku, że rodzinne przemieszczanie się z konferencji na konferencję jest wprawdzie praktykowane przez uczonych z wielu różnych krajów, jednak częściej z krajów Europy Wschodniej niż Zachodniej. Jest ono widoczne zwłaszcza na imprezach towarzyszących takim spotkaniom. Jednak nie tylko, bowiem czasami osoby towarzyszące pojawiają się również na tej ich części, na której uczeni mężowie lub uczone żony prezentują swoje przemyślenia. Byłem świadkiem sytuacji, w której żona krytykowanego w dyskusji uczonego zabrała głos w jego obronie, mimo że nie była ani uczestnikiem kongresu, ani nawet pracownikiem naukowym i nie posiadała wykształcenia w dyscyplinie, której poświęcony był kongres. Wywołało to zresztą oburzenie jednego z uczestników panelu dyskusyjnego. Są to jednak sytuacje bardzo rzadkie. Częściej osoby towarzyszące wypełniają swój czas poznawaniem miejscowych atrakcji turystycznych.

Poważniejsze problemy z funkcjonowaniem związków rodzinnych wynikają nie z krótkich wyjazdów, lecz z trwających kilka miesięcy, a czasami nawet kilka lat. Wprawdzie nie w każdym przypadku prowadzą one do osłabienia związków małżeńskich czy ich rozpadu, jednak znam takie przypadki. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, powiem tylko, że sporo do myślenia dają sytuacje, w których uczeni zapraszani są najpierw na krótki pobyt czasowy, a później go przedłużają (czasami nawet na wiele lat). Chciałbym wierzyć w to, że zawdzięczają to swoim wysokim kwalifikacjom, a nie „słabości” do nich osoby zapraszającej. Trudno jest jednak o taką wiarę wówczas, gdy przed wyjazdem takie osoby nie wykazywały się ani bardzo wysokimi kwalifikacjami, ani też znaczącymi osiągnięciami, a po powrocie ich głównym osiągnięciem pozostaje pobyt w mniej lub bardziej znaczącym naukowym ośrodku zagranicznym. Sytuacja staje się co najmniej dwuznaczna wówczas, gdy po powrocie taka osoba zabiega albo o uzyskanie etatu profesora gościnnego dla swojego zagranicznego partnera, albo przynajmniej o przyznanie mu jakiegoś prestiżowego akademickiego wyróżnienia (np. honorowego doktoratu). Taka sytuacja jest mi osobiście znana. Rzecz jasna, różnego rodzaju nieformalne związki partnerskie to jeszcze nie związki rodzinne. Jednak powiedzenie czegokolwiek więcej na temat tych pierwszych mogłoby oznaczać nie tyle nawet domysły, co stawianie pod wielkim znakiem zapytania wszystkich takich wyjazdów, które nie przekładają się na konkretne osiągnięcia badawcze i publikacyjne, a jest ich przecież wiele i rzadko oznaczają wejście w pozanaukowy związek partnerski.

Pod „lupę” prawodawców wzięte zostały relacje, które oznaczają nie tylko pozostawanie pracowników naukowych w związku rodzinnym, ale także w zależności służbowej. W świetle obowiązujących obecnie regulacji prawnych formalnie takie związki nie mogą być łączone, tj. mąż czy żona nie może być bezpośrednim zwierzchnikiem swojego małżonka, a ojciec czy matka bezpośrednim zwierzchnikiem dzieci. Ten formalny wymóg okazał się jednak dosyć łatwy do spełnienia przez przesunięcia personalne między poszczególnymi jednostkami organizacyjnymi uczelni (takimi jak zakłady czy pracownie). Znam przypadek, gdy żaden z małżonków nie chciał ani zrezygnować z kierowania swoim zakładem, ani przejść do innego i oboje zdecydowali się na formalny rozwód, co rzecz jasna nie oznacza jeszcze, że przestali żyć „pod wspólnym dachem” i prowadzić wspólnie sprawy rodzinne.

PS. Fakt, że mój syn jest dzisiaj również profesorem na mojej uczelni, może skłaniać do stawiania pod znakiem zapytania moje uwagi krytyczne na temat swoistej „sztafety” pokoleń w nauce. Jeśli zatem miałbym krótko odpowiedzieć na pytanie, czy akademickie osiągnięcia zawdzięcza głównie sobie, to z pełnym przekonaniem odpowiedziałbym twierdząco. Nie tylko dlatego, że akademickie wykształcenie uzyskał na kierunku, na którym ani nie studiowałem, ani też nigdy nie wykładałem, ale także dlatego, że swoje naukowe zainteresowania sytuował w problematyce, którą się nie zajmowałem i nie zajmuję. Nie mam jednak wielkiej nadziei na to, że te wyjaśnienia przekonają tych, którzy lepiej ode mnie wiedzą, jak to było i jest w mojej rodzinie.

Wróć