Paweł Misiak
Rys. Sławomir Makal
W poprzednim tekście opisałem trzy obszary konfliktów między redaktorami czasopism naukowych a autorami publikowanych w nich artykułów, konfliktów skutkujących czasem ukazaniem się pracy z dużym opóźnieniem lub nawet nieukazaniem się jej w ogóle, i to pomimo uiszczenia opłaty za publikację, tj. API (article processing charge). Warto jednak mieć świadomość, że takie podbramkowe sytuacje zdarzają się rzadko, a jeśli redaktor wykaże się jednocześnie cierpliwością i konsekwencją, na ogół da się z nich wyjść (choć opóźnienia w ukazaniu się artykułu nie da się już nadrobić). Codziennością pracy w redakcji są za to drobne nieporozumienia na linii autorzy–redaktor, które da się wyjaśnić w ciągu jednego dnia, pod warunkiem, że redaktor będzie z szacunkiem dla drugiej strony tłumaczył, dlaczego coś jest niemożliwe, a nie pouczał. Przepracowany i goniony przez terminy (np. oceny okresowej) autor może mieć dziwne pomysły, zwłaszcza na etapie korekty autorskiej, gdy oczami wyobraźni widzi już aktywny numer DOI i jest gotów na (prawie) wszystko, aby moment publikacji nie był odwlekany. Wiele tematów sporów redaktorów i pracowników naukowych piszących artykuły i książki naukowe omawiałem już w innych tekstach w ramach cyklu „Publikuj lub giń”. Poniżej omawiam te, które nie pasowały do żadnego wcześniejszego artykułu, a moim zdaniem zasługują na krótką choćby wzmiankę, gdyż redaktorzy napotykają na nie regularnie.
Wyróżnienia w tekście – przede wszystkim kursywa, wytłuszczenie, podkreślenie, wersaliki – mogą mieć charakter obligatoryjny, przynajmniej w ramach danej konwencji wydawniczej (zapis genów czy zmiennych kursywą), ale też mogą być wprowadzane w celu ułatwienia orientacji w tekście lub tabeli bądź szczególnego nakierowania uwagi czytelnika np. na niektóre pojęcia. Jednak to, że jakieś wyróżnienia można teoretycznie zastosować, nie znaczy od razu, że należy to robić. Bogactwo szybko może przerodzić się w nadmiar i kilka stuleci praktyki edytorskiej uczy, by wyróżnieniami innymi niż kursywa posługiwać się bardzo ostrożnie, a i pisma pochyłego nie nadużywać. Tekst powinien być klarowny sam w sobie. Podkreślenia są w ogóle rzadko stosowane we współczesnym składzie książek i czasopism, a wytłuszczeń używa się oszczędnie. Trafiają się książki naukowe i skrypty, gdzie pogrubione fragmenty, nawet całe zdania, spotkać można na co drugiej stronie, ale nie jest to przejawem profesjonalizmu edytorów. Częste posługiwanie się boldem powoduje, że jego wyróżniająca siła znacząco słabnie. Ponadto konwencje wydawnicze w wielu czasopismach naukowych i wydawnictwach o takim profilu praktycznie zakazują stosowania pogrubień w tekście, poza śródtytułami, nagłówkami i innymi elementami tego typu. Autorzy mogą być przekonani, że wytłuszczanie fragmentów tekstu sprzyja zrozumiałości, ale redaktor musi brać także pod uwagę kwestie estetyczne oraz przyjęte w branży standardy. Te ostatnie mogą się czasem wydawać arbitralne i niezrozumiałe, ale za większością z nich stoi długa praktyka i ostatecznie trzymanie się ich sprzyja wydawaniu publikacji płynnych w lekturze i przyjaznych użytkownikowi przy częstym korzystaniu. Warto też pamiętać, że nawet jeśli nie rozumiemy takich wypływających z edytorskiej tradycji reguł, lepiej ich nie łamać, gdyż – czy nam się to podoba, czy nie – będziemy się jawić w branży jako mało profesjonalni, a śmieszność jest potężną bronią.
Jakiś czas temu jedna z autorek obstawała przy tym, by w tabelach w jej artykule zastosować wyróżnienia za pomocą czerwonego druku. Jest to rozwiązanie mające długą tradycję, sięgającą jeszcze książek rękopiśmiennych, a do dziś stosowane jest w katolickich księgach liturgicznych, gdzie odróżnia się w ten sposób np. formuły mszalne od wskazówek i komentarzy. Istnieją też czasopisma naukowe, które je stosują, ale są w zdecydowanej mniejszości. Są dwa powody przeciwko stosowaniu czerwonego pisma gdzie indziej niż na wykresach (gdzie kolor jest naturalnym środkiem wyrazu). Po pierwsze, może się to kojarzyć z efekciarstwem rodem z ulotek reklamowych z lat dziewięćdziesiątych czy prezentacji w PowerPoincie. Po drugie zaś (i ważniejsze), elementy oznaczone na czerwono mogą być odczytane jako uwidocznienie błędów – nie bez powodu zarówno nauczyciele, jak i redaktorzy zaznaczają właśnie tym kolorem błędy w tekście (tak na papierze, jak i w edytorze tekstu).
W Rozmowie z kamieniem Wisławy Szymborskiej kamień na końcu wiersza wyznaje, że nie może nikogo wpuścić, gdyż nie ma drzwi. Zdarzają się też ilustracje tego typu – zawierające tekst, którego nie można w żaden sposób edytować. Najczęściej są to edytowalne pliki: wykresy, schematy, drzewka decyzyjne, które następnie zapisano jako nieedytowalne pliki graficzne (z reguły JPG lub PNG). Im tekstu jest więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie on zawierał błędy lub elementy sprzeczne z konwencją edytorską danego czasopisma. Redaktor i składacz muszą mieć możliwość edytowania wszystkich elementów tekstowych w nadesłanym materiale, w miarę możności także tych na rycinach. Jeśli ilustracja jest edytowalna, łatwiej też wpasować ją w tekst, np. powiększyć lub (jeśli jest to możliwe bez zniekształcenia sensu) nieco zmienić jej proporcje. Czasem autorzy wyjaśniają, że sprawdzili tekst na takiej ilustracji przed jej zapisaniem i że jest on wolny od błędów. Jako redaktor z pewnym już doświadczeniem chciałbym oświadczyć, że całkowicie wolna od błędów jest jedynie czysta biała kartka.
Trudna jest dla redaktora sytuacja, gdy autor pyta, czy dałoby się przyspieszyć proces recenzji, z reguły wskazując na naglące terminy (np. oceny okresowej). Zespoły redakcyjne czasopism naukowych odczuwają kryzys peer review na własnej skórze. Wskutek lawinowego wzrostu liczby publikacji i pogłębiającej się specjalizacji w wielu obszarach wiedzy (mimo wyraźnych tendencji do interdyscyplinarności) coraz trudniej jest znaleźć recenzentów, a jeśli już się to uda, to nierzadko z powodu natłoku innych obowiązków nie przestrzegają oni umówionych terminów. W rezultacie etap recenzji rozciąga się do kilku miesięcy, a jeśli koniecznych jest kilka rund recenzji, poprawek autorskich i kolejnych recenzji, autor łatwo może stracić cierpliwość.
Niestety czasopismo może podawać tylko przeciętny czas trwania peer review dla publikowanych artykułów, ale nie jest w stanie zapewnić autorów, że proces recenzowania zostanie zamknięty w jakimś określonym czasie (np. trzech miesięcy). Owszem, jeśli recenzent nie dotrzymuje terminów, można odsunąć go od recenzowania danego tekstu, ale wtedy trzeba szukać nowego recenzenta, bez żadnej gwarancji sukcesu. Wiele redakcji próbuje zapobiec opóźnieniom, prosząc autorów o sugerowanie recenzentów już przy nadsyłaniu manuskryptów, ale nierzadko bywa, że i ci recenzenci w ogóle nie odpisują, odmawiają albo tygodniami przetrzymują manuskrypt. Coraz częściej czasopisma korzystają też z narzędzi wspomagających wyszukiwanie recenzentów oferowanych przez wielkie bazy danych (np. Web of Science Reviewer Locator), ale i one jedynie zwiększają nieco możliwości, lecz nie rozwiązują problemu. W wielu czasopismach artykuł musi zostać zrecenzowany przez minimum dwie osoby i tylko w wyjątkowych wypadkach można ten wymóg ominąć, a przedłużanie się etapu peer review nie stanowi takiego wyjątku.
Gdy autor pyta o możliwość przyspieszenia tego etapu, mam czasem wielką ochotę spytać, jak jego/jej zdaniem miałoby się to odbyć. Redakcja ma tylko jeden środek nacisku na recenzenta – zerwanie z nim współpracy, ale efekt może być taki, że po prostu pula recenzentów zmniejszy się o jedną osobę. W większości czasopism recenzenci nie otrzymują wynagrodzenia za wykonane recenzje, zatem nie ma fizycznej ani prawnej możliwości stawiania im warunków i egzekwowania ich. W nazwie systemu peer review kluczowe jest słowo peer, opiera się on na koleżeńskiej ocenie i koleżeńskiej współpracy, a nie na relacji zleceniodawców i wynajętych wykonawców zadań. Jeśli autor nie może lub nie chce dłużej czekać, jedynym wyjściem może być wycofanie manuskryptu i opublikowanie go tam, gdzie nastąpi to szybko i bezproblemowo (ale i prestiż będzie na ogół wyraźnie niższy). Pytanie redaktora, czy nie mógłby „przyspieszyć” procesu recenzji, jest – chcę to wyrazić wprost – pozbawione sensu. Redaktor jest wobec takich sytuacji tak samo bezsilny jak autor i często tak samo sfrustrowany.
Jedną z żelaznych zasad w edytorstwie jest konsekwencja: jeśli decydujemy się na jeden sposób zapisu danego elementu tekstu lub sposób ułożenia materiału, to musimy się go bezwzględnie trzymać w całym czasopiśmie, a w drukach zwartych w całej książce. W przypadku książek wieloautorskich, jeśli książka nie jest częścią serii, redaktor może ustalić ze wszystkimi autorami jedno kompromisowe rozwiązanie; przy publikowaniu w czasopiśmie każdy autor musi dostosować się do konwencji wydawniczej obowiązującej w danym periodyku (zdarzają się jednak także całe wydawnictwa, w których wszystkie wydawane tam książki muszą trzymać się jednej konwencji). Teoretycznie redaktor mógłby ustąpić przed oczekiwaniami autorów poszczególnych artykułów czy rozdziałów, jeśli badacze ci wykazują przywiązanie do odmiennych rozwiązań. Jednak taki zeszyt czasopisma lub książka będą w rezultacie wyglądały tak, jakby w ogóle nie były redagowane, a jeśli nawet, to bardzo pobieżnie. Niekonsekwencje edytorskie są zauważalne nie tylko dla fachowców, ale także dla uważniejszych laików i nigdy nie świadczą dobrze ani o autorach, ani o wydawcach.
Niestety konflikty na tym polu nie są wcale rzadkie, a od ich przyczyny zależy szansa na szybkie przekonanie autora lub znalezienie kompromisu. Dość częste jest poprawianie przez autorów niektórych elementów tekstu na zasadzie przyzwyczajenia. Nie ma jednej, uniwersalnej konwencji wydawniczej i np. wiele amerykańskich redakcji zapisuje łacińskie wyrażenia (versus, in vitro, in utero) kursywą, ale w europejskich anglojęzycznych czasopismach naukowych nie jest to już oczywiste. Podczas tworzenia książek i skryptów wieloautorskich zdarza się też, że z autorami nie ustalono po prostu szczegółowo, jak ma wyglądać stworzony przez nich rozdział lub artykuł, zatem każdy poszedł za własnymi przyzwyczajeniami. Redagowałem kiedyś skrypt, w którym dwa rozdziały napisane były w prostych żołnierskich słowach, z użyciem samych równoważników zdań od myślników, a nie całych zdań. Te partie książki były dzięki temu bardzo jasne, ale nie pasowały do reszty publikacji, zatem redaktor wspólnie z autorem musieli dokonywać czasochłonnych przeróbek. Autora tego nikt po prostu nie poinformował, jak ma wyglądać stworzona przez niego część skryptu, ustalono z nim tylko merytoryczną zawartość rozdziałów, za które odpowiadał.
Zdarzają się też niestety autorzy tak przyzwyczajeni do określonych rozwiązań, że argument o znaczeniu konsekwencji w edytorstwie wydaje się na nich po prostu nie działać. Raz usłyszałem nawet, że to pozostali współautorzy (w liczbie kilkunastu) powinni się dostosować do mojego rozmówcy, bo to on reprezentuje poprawną tradycję. Ten problem rozwiązał za mnie właściciel wydawnictwa (nie wiem, jak przekonał profesora-członka PAN), ale uświadomiło mi to po raz kolejny, jak ważna jest umiejętność uargumentowania własnego stanowiska, bo nie dla każdego oczywiste jest to, co jest oczywiste dla mnie po latach pracy w zawodzie. Można by to ująć tak: tekst publikowany jako część większej całości (a zarówno książka wieloautorska, jak i zeszyt czasopisma są taką całością) nie jest pod kontrolą autora w takim samym stopniu jak publikacja zwarta jego wyłącznego autorstwa. Nawet głęboko zakorzenione przekonania czy przyzwyczajenia muszą najczęściej ustąpić przed zdaniem redakcji, chyba że autorowi uda się wskazać, że dla poprawności merytorycznej to konwencja wydawnicza powinna ulec zmianie.
Odmianą tego problemu jest sytuacja zdarzająca się czasem przy redagowaniu artykułów, w których autorzy umieścili wiele tabel lub rycin. Bywa, że w trakcie redakcji trzeba zmienić kolejność odwołań do nich w tekście i trafiają się autorzy, którzy nie widzą żadnego problemu, gdy po dostosowaniu numeracji tabel do kolejności powoływania ich w manuskrypcie czytelnik napotka najpierw tabelę 2, potem 3, potem 1, a na końcu 4. Jeśli zmianie wymaga kolejność powoływania pozycji z listy piśmiennictwa (gdyż np. zamieniono kolejność niektórych zdań w tekście), niektórzy autorzy przekonują mnie, że powołania w sekwencji dajmy na to 2-5-8-1-12 etc. to żaden problem. Miałoby to sens, jeśli pozycje na liście piśmiennictwa ułożono alfabetycznie, a ich numeracja w tekście odzwierciedla tę alfabetyczną kolejność, a nie kolejność powoływania. Takie rozwiązanie, stosowane czasem w USA, nie ma jednak wielu zwolenników wśród redaktorów i lepiej nie liczyć na zrozumienie.
Dobrą konkluzją może być sytuacja, gdy idę z dwuletnią córką na spacer i w którymś momencie dzwoni autor z prośbą o wyjaśnienie, dlaczego obstaję za zapisem niemieckich nazw i nazwisk w anglojęzycznym tekście z użyciem umlautów, a nie ich transkrypcji. Córka cierpliwie słucha moich wyjaśnień, a gdy wreszcie milknę, mówi z powagą: „Aha!”. Cieszę się, że i autor, i ona rozumieją znaczenie mojej pracy.
Wróć