logo
FA 11/2022 z laboratoriów

Rozmowa z dr Karoliną Ćwiek-Rogalską z Instytutu Slawistyki Polskiej Akademii Nauk, zdobywczynią grantu ERC na projekt „Recycling the German Ghosts. Resettlement Cultures in Poland, Czechia and Slovakia after 1945” (akronim „Spectral Recycling”), dotyczący przesiedleń w Polsce, Czechach i Słowacji po 1945 roku.

Pruskie mury i polscy osadnicy

Pruskie mury i polscy osadnicy 1

Na zdjęciu Karolina Ćwiek-Rogalska. W tle znajdująca się w Koszalinie instalacja „Płonące ptaki” Władysława Hasiora, która początkowo nosiła nazwę „Płonące ptaki – tym, którzy walczyli o wolność tych ziem” i jako taka wiązała się z historią osadników na Pomorzu Środkowym. Fot. Michał Rogalski

W projekcie ERC podążamy za główną hipotezą, która mówi, że rzeczy, które zostały po poprzednich mieszkańcach, działają trochę jak duchy. Nie można się ich pozbyć, przypominają o kulturze poprzedników, próbuje się z nimi wchodzić w jakiś dialog, uczy się, jak z nimi żyć, a czasami także jak je egzorcyzmować.

Stosowanie mechanizmów polegających na wypieraniu, przemilczaniu czy negowaniu to nic innego jak próby ucieczki przed przeszłością. Czy dostrzega pani przejawy tego rodzaju zachowań w obecnych w przestrzeni publicznej narracjach, dotykających zagadnienia przesiedleń?

Wydaje mi się, że mamy w tym przypadku do czynienia z dwoma różnymi poziomami. Z jednej strony z poziomem stricte naukowym, który funkcjonuje w dyskursie już od lat 40., kiedy zaczęto prowadzić pierwsze badania dotyczące złożonej tematyki przesiedleń wojennych, a w ostatnim czasie zaowocował wieloma monografiami i artykułami, które naświetlają to zjawisko z wielu różnych stron. Z drugiej zaś strony obserwujemy, jak zjawisko przesiedleń funkcjonuje w opinii publicznej czy w pamięci zbiorowej, czyli poza sferą akademicką, i tu sprawa wydaje się bardziej złożona. Oczywiście większość osób zdaje sobie sprawę, że w 1945 roku Polska została przesunięta na zachód, co skutkowało intensywnym ruchem migracyjnym ludności, ale równocześnie nie mam wrażenia, żeby ta sytuacja z przeszłości została przerobiona na w pełni świadomym poziomie.

A czy uprawnione byłoby twierdzenie, że w samym słowie przesiedlenie kryje się konieczność wystąpienia nacisków z zewnątrz?

Termin „przesiedlenie” niekoniecznie wskazuje na konieczność użycia przymusu i siły, oznacza on także możliwości. Element siłowy miał miejsce chociażby w przypadku Niemców zmuszonych do opuszczenia terenów przyznanych Polsce po 1945 roku, Polaków, którzy musieli pozostawić swoje domy na Kresach, te bowiem znalazły się za naszą wschodnią granicą, czy ludności ukraińskiej, łemkowskiej, i Bojkowskiej, przesiedlonej w ramach akcji „Wisła”.

To by się zgadzało z moją historią rodzinną. Z tego, co wiem, rodzice teścia musieli po wojnie porzucić gospodarstwo i w konsekwencji znaleźli się w Lubuskiem, gdzie ostatecznie znaleźli nowe lokum w opuszczonym przez poprzednich lokatorów domu we wsi Warniki koło Kostrzyna nad Odrą.

No właśnie. Jednocześnie nie możemy zapominać, że na tzw. Ziemie Odzyskane przybywali także ludzie z innych terenów, np. z Polski centralnej, którzy poszukiwali nowych możliwości rozwoju. To właśnie oni, zachęcani przez oficjalną propagandę, kuszącą ich obietnicą lepszego życia, świadomie wybierali los osadników.

Mamy więc rzesze ludzi, którzy przybywają do nieznanego im miejsca i wchodzą na teren innej kultury. Czy towarzyszy im poczucie obcości, czy może raczej chęć narzucania własnej narracji?

To jest bardzo złożony problem. Dochodzimy bowiem do tego, w jaki sposób negocjowano znaczenia, które były narzucane z centrum. Pamiętajmy, że ówczesna władza promowała przekaz mówiący o tym, że tereny tzw. Ziem Odzyskanych były kiedyś nasze i teraz jedynie wracają „do Macierzy” po stuleciach germanizacji. I teraz wyobraźmy sobie taką sytuację, przybywający osadnicy, przekonani przez rządzących, że wchodzą na obszar należący do Polski, zamiast znanych sobie elementów napotykają na swojej drodze warstwę materialną, która jest wyraźnie niemiecka. Widzą domy z czerwonej cegły, budynki z pruskiego muru i wszechobecne poniemieckie napisy. Nic dziwnego, że wzbudza to u niektórych konfuzję.

Która, jak można się domyślać, zaczyna przybierać różne formy.

Tak. Żeby sobie jakoś poradzić z całą tą skomplikowaną i trudną sytuacją, pojawiła się chęć, by uczynić wszystko, co zastane, faktycznie naszym. Zaczyna się więc modyfikować krajobraz, co w początkowej fazie oznacza po prostu zmienianie nazw ulic. W kolejnym etapie dochodzi już np. do przerabiania pomników, które zostały po Niemcach. Owo zjawisko przeobrażania przestrzeni ulega nasileniu w latach 60., co ma związek między innymi z faktem, że na ten czas przypadają obchody 1000-lecia Państwa Polskiego. Władza centralna odwołuje się wtedy do państwa pierwszych Piastów, panowania Bolesława Chrobrego czy słupów granicznych na Odrze. Wszystko po to, aby podkreślić, że my, Polacy, jesteśmy uprawnieni do tego wycinka zajmowanej przestrzeni przez wykorzystanie określonej symboliki. Co ciekawe, na Pomorzu Środkowym, stanowiącym obszar moich badań, bardzo wyraźnie widać, że po pierwszej fali uniesienia propagandowego, kiedy już kończą się środki finansowe, przestaje się mówić o wznoszeniu obiecywanych, nowych monumentów.

Modyfikacja krajobrazu, o której pani wspomniała, polegała także na zamalowywaniu starych napisów. Nałożenie kolejnej warstwy miało zapewne potwierdzić prawo własności do danego terenu. Czynione usilnie próby zaznaczenia obecności nie do końca były udane, bo spod spodu i tak prześwitywała nazwa niemiecka. Mimo tego usilnie podejmowano kolejne starania. Można zapytać, po co i dlaczego?

Cóż, myślę, że tak właśnie wyglądała w praktyce realizacja znaczenia nadawanego z centrum. Z drugiej strony wydaje mi się, że powinniśmy także popatrzeć na podstawowe potrzeby osadników. Zamalowywanie, oprócz tego, że mogło zapewnić im rodzaj komfortu psychicznego, pełniło także funkcję stricte użytkową. Nieprzypadkowo jedną z podstawowych rzeczy, które robiono na inkorporowanych terytoriach, było ustalanie nazw miejscowych. Początkowo powstawały one dość spontanicznie i potrafiły się zmieniać w ciągu kilku pierwszych lat funkcjonowania. Zanim więc o modyfikacjach zaczęła decydować specjalnie powołana w tym celu komisja, zdarzało się, że osadnik, który przyjechał do miejscowości o niemieckiej nazwie, zmienionej szybko na polską, która po chwili została zmieniona na koleją, także rodzimą, nie zmieniając miejsca pobytu, funkcjonował jednocześnie w trzech planach. Dla przykładu: ktoś, kto wiosną 1945 roku dotarł do miasta Greifenberg, już latem tego samego roku mieszkał w Zagórzu, by rok później stać się mieszkańcem Gryfic.

A czym dla pani osobiście jest odkrywanie tego, co znajduje się pod wierzchnią warstwą?

Jest próbą zrozumienia przestrzeni, w której się cały czas żyje albo, tak jak w moim przypadku, z której się pochodzi. Fascynujące w historii terenów poniemieckich jest to, że rozmawianie z ludźmi na interesujący mnie temat przypomina trochę wykopaliska. Wierzę, że tak właśnie czują się archeologowie odkrywający jakieś ślady starożytnej cywilizacji. Dla mnie ważne jest także to, by z wielu odsłanianych drobnych elementów spróbować złożyć pewną całość. Te wszystkie składowe mogą przybierać wiele różnych znaczeń i można je interpretować w zupełnie odmienny sposób. Powiedziałabym o nich, że są takim kolażem znaczeń, które w zależności od tego, jak na nie spojrzymy, jak pada światło, jaka jest pora dnia, mogą symbolizować coś innego dla różnych ludzi. Przyznaję, że najbardziej w tym wszystkim interesuje mnie zarówno to, jak ludzie opowiadają o terenach, na które przyjechali oni albo ich rodzice lub dziadkowie, jak i sposób mówienia o sobie oraz to, jak narracja centralna rozmijała się z peryferyjną.

Co do tego, że się rozmijała, i to niejednokrotnie w dość wyraźny sposób, nie może być chyba wątpliwości. Oto osadnicy, skuszeni obietnicą krainy niemalże mlekiem i miodem płynącej, przybywają na miejsce i widzą zupełnie inną Ziemię Obiecaną.

Faktycznie zdarzało się tak, że zapewnienia pochodzące z poziomu centralnego odbiegały od zastanej rzeczywistości. Istniejące rozbieżności u części osób spowodowały z pewnością uczucie rozczarowania. Widać to zarówno w świadectwach z epoki, jak i w tym, w jaki sposób ludzie o tym opowiadają. Nie można jednak zapominać, że dla wielu z nich przeprowadzka stanowiła często wstęp do awansu społecznego. A dla tych osób, które utraciły domy i małe ojczyzny – była koniecznością.

Ten obraz ludzi przemieszczających się z całym zgromadzonym dobytkiem jako żywo przypomina początki prób zasiedlania Ameryki, kiedy to pierwsi pionierzy, nie zważając na zagrożenia, przemierzali setki kilometrów bezdroży, po to aby znaleźć wymarzone miejsce do życia.

To porównanie wydaje się całkiem uprawnione, bo w naszej rzeczywistości naprawdę funkcjonował w pewnym okresie mit tzw. Ziem Odzyskanych jako Dzikiego Zachodu, czyli miejsca z jednej strony niebezpiecznego, z drugiej zaś dającego szansę na szybkie wzbogacenie się. Ciekawie jawi się w tym kontekście wątek związany z poszukiwaniem skarbów. Otóż istniejące w polskim społeczeństwie przekonanie, że Niemcy byli ludźmi majętnymi, co, nawiasem mówiąc, często po prostu nie było prawdą, i zostawili gdzieś głęboko ukryte wartościowe rzeczy, spowodowało popularność takiego zjawiska, jakim był powojenny szaber.

Czy po osiedleniu się w nowym, obcym przecież miejscu, wśród osadników nie pojawiał się lęk, że ich bytność stanowi tylko rodzaj czasowego zastępstwa, a sytuacja w każdej chwili może się odwrócić?

Wątek strachu i niepewności jest jednym z często powracających motywów. Jego wymowną ilustrację stanowią wypowiedzi wielu osób z różnych miejscowości, które mówiły, że po przybyciu na miejsce bardzo długo nikt nie robił żadnego rodzaju remontów w zajmowanych budynkach, właśnie z obawy, że zaraz trzeba je będzie opuszczać.

Jak to jest, zająć dom, który jeszcze chwilę temu należał do kogoś innego i normalnie korzystać z zastanych na miejscu przedmiotów? Jak poradzić sobie z emocjami w sytuacji, kiedy trzeba np. spożywać posiłki podawane na talerzach pozostawionych przez niedawnego mieszkańca?

Właśnie to próbujemy badać. Chodzi nam o ustalenie, w jaki sposób osadnicy wchodzili w kontakt z przedmiotami pozostałymi po wysiedlonych. Trzeba pamiętać, że często przybysze, zwłaszcza ci z Kresów, którzy opuszczali domy, nie mając możliwości zabrania zbyt wiele bagażu, zmuszeni byli używać rzeczy, które zastali. Teraz z napotykanych wspomnień wiemy, że często w momencie, kiedy tylko stać było kogoś, by zastąpić znalezione przedmioty nowymi, natychmiast pozbywał się rzeczy poniemieckich. Opowieściom o tym towarzyszy dziś czasami nutka żalu i poczucie utraty tego, czego już nie ma, tak jak wtedy, kiedy opowiadamy o jakichś rodzinnych pamiątkach, które utraciliśmy.

Mamy więc przedmiot, który staje się wspomnieniem, widmem przeszłości, które krąży bezustannie nad obecnym życiem ludzi.

Tak. W projekcie ERC podążamy za główną hipotezą, która mówi, że rzeczy, które zostały po poprzednich mieszkańcach, działają trochę jak duchy. Nie można się ich pozbyć, przypominają o kulturze poprzedników, próbuje się z nimi wchodzić w dialog, uczy się, jak z nimi żyć, a czasami także, jak je egzorcyzmować. Obecnie, po pierwszych badaniach terenowych, jesteśmy na etapie zastanawiania się, czy faktycznie wszystkie przedmioty działają w ten sposób, czyli czy są takimi duchami, czy może niektóre są zupełnie pozbawione właściwości wywoływania jakichkolwiek odczuć.

Podążając śladami złożonej przeszłości, trudno nie odnieść wrażenia, że sam termin przesiedlenie ma w języku polskim jednak negatywną konotację.

Trzeba by się zastanowić, czy nie wynika to z faktu, że osadnictwo na tzw. Ziemiach Odzyskanych było trochę nieudanym projektem, taką koncepcją, która została porzucona w połowie. Pierwsze pęknięcia zaczęły się już w momencie, kiedy w łonie rządzącej partii komunistycznej zaczęło dochodzić do różnego rodzaju napięć i tarć. W efekcie toczących się sporów już w 1949 roku uległo likwidacji Ministerstwo Ziem Odzyskanych, a już od roku 1947 roku zaczęła pojawiać się narracja mówiąca o tym, że owe tereny właściwie niczym się nie różnią od reszty kraju, że zostały doskonale scalone z resztą Polski. Wtedy też nastąpił kres wizerunku osadnika jako bohatera grupowej wyobraźni. Ten moment widać wyraźnie w zapisach pamiętnikarskich, z których wyzierają wspomnienia ludzi, którzy skarżą się, że o ile początkowo dostawali odznaczenia i czuli się bardzo docenieni, to później wszystko gdzieś znikło, gdzieś się rozmyło. Mamy więc do czynienia z sytuacją, kiedy dochodzi do przerwania ważnego projektu, zanim ten na dobre zdążył się zakorzenić w zbiorowej świadomości.

Trochę to przypomina sytuację osób z Państwowych Gospodarstw Rolnych, słynnych PGR-ów. One także zostały umieszczone w centralnym programie, który nagle zostaje przerwany.

Można w tym momencie zadać sobie pytanie, na ile przerwany projekt osadniczy i koniec epoki komunizmu przełożyły się na stosunek do poniemieckich przedmiotów i miejsc. To właśnie jest ciekawe, jak dzieje osadników i mieszkańców PGR-ów wzajemnie się zazębiają i na ile historia dziejąca się po 1945 roku, a konkretnie ten jej wycinek, w którym jedni są zmuszeni wyjechać, a drudzy przyjeżdżają, przekłada się na to, co następuje po roku 1989.

Jako że przez cały czas rozmawiałyśmy o przeszłości, na koniec nie mogę nie zapytać o to, co dalej przed panią.

Projekt ERC, nad którym pracuję, jest pięcioletni. Chciałabym, żeby jego finałem była książka, w której spróbujemy wskazać, jakie są różnice i podobieństwa w kulturach osadniczych w Polsce, Czechach i Słowacji. Przez najbliższe dwa lata nadal będziemy prowadzić badania terenowe. Będziemy szukać nowych tematów i rozmówców, a także wracać do tych, u których już byliśmy. Jednocześnie, tak jak dotychczas, skupimy się na prowadzeniu połączonej analizy uzyskanych w trakcie wywiadów materiałów z dokumentacją zachowaną w archiwach.

Rozmawiała Aneta Zawadzka

Wróć