Marek Misiak
Artur Banaszkiewicz, tłumacząc i opracowując dwie części fundamentalnego traktatu w znacznej mierze zapoznanego niemieckiego filozofa doby Oświecenia, Christiana Wolffa (1679–1754), chciał – jak skromnie deklaruje we wstępie – jedynie wypełnić lukę, gdyż pozostałe części dzieła urodzonego we Wrocławiu myśliciela są już dostępne po polsku. Jednak jego publikacja to coś więcej niż kolejny grzbiet w rzędzie na półce specjalisty, to udostępnienie tekstu, który mimo upływu trzystu lat nadal daje do myślenia. Przekład jest staranny i dopracowany pod względem stylistycznym („cudy” zamiast „cuda” – jakbym czytał Goethego), a opracowanie pozwala osadzić myśl Wolffa w kontekście prądów filozoficznych epoki.
Amerykański filozof William James (1842–1910) pisał o konieczności formułowania poglądów filozoficznych w sposób zrozumiały, aby mogły one dawać do myślenia ludziom zainteresowanym refleksją nad światem i własnym życiem. Problem hermetyczności pism filozoficznych ujawnił się już w XVIII wieku u oświeceniowych myślicieli angielskich (Bentham, Shaftesbury). Zawsze można sugerować, że jest to „kwestia tłumaczenia”, ale uważam, że to argument-wytrych. To prawda, że polscy tłumacze dzieł filozoficznych – najlepszym przykładem jest Władysław Witwicki – znacząco ingerowali w szatę literacką przekładanego tekstu, ale nie zaciemniali znaczeń (można to zauważyć, nie znając greki klasycznej, ale porównując dialogi Platona w wersji Witwickiego z przekładami amerykańskimi czy niemieckimi).
Christian Wolff wychodził z innych założeń światopoglądowych niż większość jego współczesnych czytelników, ale łączył dwie umiejętności, które stanowiły tajemnicę jego sukcesu za życia (w pierwszej połowie XVIII wieku uchodził za najbardziej wpływowego myśliciela w państwach niemieckich): nowatorstwo poglądów (radykalnie zerwał z pietyzmem) i klarowność wywodu. Dzięki temu lektura jego pism jest fascynująca także dziś – boleśnie odczuwa się w jej trakcie, czym różni się prawdziwa filozofia od publicystyki światopoglądowej. Najmocniej widać to w partiach tekstu poświęconych roli Boga w systemie filozoficznym Wolffa. Niemiecki myśliciel sprzed trzech wieków śmiało rozsadza opozycje, z których wielu skądinąd mądrych uczestników współczesnych debat światopoglądowych nie potrafi się wyzwolić. Chodzi mi przede wszystkim o dychotomię wierzący – ateista. W czasach Wolffa nie utożsamiano jej jeszcze z podziałem na irracjonalistów i racjonalistów. Ze schematów wybudza także koncepcja teologii naturalnej, uprawianej sine fide. Czy ktoś poza fachowcami pamięta jeszcze, że dowody na istnienie Boga były formułowane nie tylko na gruncie tomizmu?
Im głębiej wchodzi się w traktat Wolffa, tym więcej nieoczekiwanych skojarzeń. Koncepcja światów równoległych wykorzystywana jest współcześnie głównie w kulturze popularnej, tymczasem Wolff rozważa ją, aby wskazać na różnice między arbitralnością (przygodnością) a koniecznością (zdeterminowaniem poprzez powiązanie z innymi elementami świata). Ponieważ świat jest jednym bytem, lecz złożonym, od innych możliwych światów odróżnia go sposób złożenia części (porównanie świata do maszyny). Wystarczy drobna zmiana sposobu złożenia tych części, a nie będzie to już ten sam świat, zaś konsekwencje tej zmiany będą stopniowo zataczać coraz szersze kręgi. Nieodparcie przychodzi mi tu na myśl opowiadanie I uderzył grom Raya Bradbury’ego: podróżnicy w czasie cofają się do epoki dinozaurów i przypadkowo zabijają motyla, co w ich teraźniejszości powoduje kolejne fale coraz gwałtowniejszej, skokowej ewolucji. Najlepszy dowód na to, że mamy do czynienia z żywą myślą, a nie archeologią filozofii.
Marek Misiak
Christian WOLFF, O świecie. O Bogu, tłum. Artur Banaszkiewicz, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2020.
Wróć