Grażyna Borkowska
Trudno nie zauważyć, że Akademia od lat tkwi w kryzysie; marginalizowana, mimo relatywnych sukcesów, popada w inercję. Krytycy Akademii przedstawiają często fantastyczne projekty zmian, co jest grzechem wybaczalnym: reformatorzy często bujają w chmurach. Gorzej, kiedy ich pomysły źle definiują problem i źródło zagrożeń.
Polska Akademia Nauk (jako całość łącząca korporację i instytuty) nie odgrywa spodziewanej roli w strukturze nauki polskiej: nie dysponuje pieniędzmi przeznaczonymi dla instytutów, nie ma wystarczających środków na podtrzymanie i rozwój własnych agend, takich jak biblioteki, stacje zagraniczne, ogrody botaniczne itd. Zgodnie z obowiązującą ustawą o PAN, monitorując i oceniając pracę instytutów, Akademia nie ma narzędzi, by egzekwować pożądane zmiany. Nie przejawia też inicjatywy w działaniach zmierzających do powoływania nowych struktur organizacyjnych, które odpowiadałyby konkretnym potrzebom badawczym. Jest nastawiona na status quo, na przetrwanie, a w ostatnim czasie na próby racjonalizacji własnego położenia poprzez stworzenie możliwości bardziej realnego zarządzania posiadanym potencjałem.
Nie oceniam tych działań jako próby budowania władzy dla władzy. Ale aby taka próba była skuteczna i sensowna, wymagałaby zmiany usytuowania Akademii w strukturach nauki. Prezes Akademii musiałby mieć rangę równą ministrowi nauki, budżet, inicjatywę i szacunek środowiskowy. Dzisiaj nie dysponuje żadną z tych broni. Decydenci najwyraźniej nie zamierzają zwiększyć samorządności Akademii. Co więcej, część środowiska upatruje we wzmocnieniu roli korporacji zapowiedź katastrofy. Z jakichś powodów wielu kolegów woli władzę (zawsze) partyjnego ministra niż wybranego przez członków PAN prezesa. Aktywność tej grupy (nie wiem, w jakim stopniu reprezentatywnej) idzie w kierunku takiego budowania nowej ustawy o Akademii, aby zneutralizować korporację, a przede wszystkim władzę jej szefa. Nie mam wątpliwości, że w tej sytuacji, zarówno z powodu braku realnego powiązania korporacji z instytutami, podbudowanego od kilku dekad samodzielnością (osobowością prawną) placówek PAN-owskich, a także z powodu żywiołowej niechęci części środowiska do stworzenia takiego powiązania, nie pozostaje nic innego, jak oddzielić korporację od instytutów. W obecnym kształcie Akademia raczej nie ma przed sobą przyszłości. Wygląda na to, że się przeżyła. Że jest cieniem samej siebie.
Dlatego nie zajmuje mnie tropienie błędnych ruchów prezesa lub nieudanych prób wzmocnienia jego władzy. Nie widzę też sensu w pozornym podtrzymywaniu dzisiejszej struktury Akademii przy jednoczesnym kwestionowaniu nadrzędności jej organów centralnych, co postulują autorzy „białej księgi”. Zarówno konserwowanie istniejącego układu, jak i jego modyfikacje, np. poprzez osłabianie korporacji i zwiększenie roli dyrektorów instytutów, nie uratują spójności Akademii, nie wygaszą zabójczych dla środowiska sporów kompetencyjnych, nie wyciszą żenujących przepychanek słownych. Sens Akademii jako jednostki sterującej nauką i optymalizującej jej kształt, często podważany z najróżniejszych powodów (także historycznych i politycznych), zupełnie się rozmył. Dlatego mocno spóźniona jest także „biała księga” jako analiza projektu ustawy o PAN, przygotowanego w gronie obecnych władz Akademii. Każda modyfikacja odwołująca się do istniejącego układu i każda krytyka tych rozwiązań niewykraczająca poza ich horyzont są niewystarczające. Najwyraźniej wyczerpał swoją formułę sam hybrydowy układ (korporacja + instytuty), upadła hierarchia spajająca społeczność Akademii, zanikły argumenty na rzecz tej całości. Nie stało się to samo z siebie. Wieloletnim procesom korozyjnym Polska Akademia Nauk nie umiała się przeciwstawić. Ani na zewnątrz, wobec opinii publicznej i władzy, ani wewnętrznie, broniąc swojej struktury. Instytuty, słusznie lub niesłusznie, przestały widzieć w akademijnym układzie źródło prestiżu i dodatkowego gwaranta bezpieczeństwa.
Trudno. Upadają imperia, przemijają instytucje. Ważne jest pytanie: co dalej z polską nauką? Jak ma być zorganizowana? Los korporacji jest mniej istotny; poza honorowym usytuowaniem, coraz mniej prestiżowym, nie pełniła istotnej funkcji. Pytanie kluczowe: co z instytutami? Wydawało mi się kiedyś, że jednostki badawcze (kwiat polskiej nauki) mogą stworzyć nową całość (konsorcjum? towarzystwo?) i stanowić realną grupę nacisku także wobec rządzących, na ogół niechętnych intelektualistom i krytycznemu myśleniu. Ale doświadczenia ostatnich lat (konsekwentnie niskie nakłady na naukę, bezpardonowe włączenie instytutów do Sieci Badawczej Łukasiewicz, absurdalne – przynajmniej dla wielu dyscyplin – wymagania ewaluacyjne, źle pojęta konkurencyjność, podziały w samym środowisku naukowym, równie silne jak te w społeczeństwie) pozbawiły mnie naiwnej wiary. Mocnej struktury (na miejsce PAN-u) nie stworzymy, bo to wymagałoby zarówno zmiany polityki państwa, odbudowy hierarchii, której polski świat nauki nie akceptuje, jak i środowiskowego porozumienia, którego brak. Słaba struktura nie będzie działać.
Zadziwiające jest miejsce ministerstwa nauki zarówno w tej dyskusji, jak i w projektach autorów „białej księgi”. Ministerstwo od lat milczy na temat Akademii. Czy jest to wymowne milczenie, czy tylko enigmatyczne? Czy przeciwnie: zupełnie jednoznaczne dla tych, którzy biorą tę strategię za oznakę poparcia dla własnych koncepcji? Autorzy „białej księgi” deklarują pełne zaufanie wobec władzy. Ich troską jest to, że dzięki nowym regulacjom działania prezesa PAN mogą wymknąć się spod kontroli władzy państwowej. Wyrażają nadzieję, że w przyszłości, kształtowanej zgodnie z ich stanowiskiem, instytuty naukowe jeszcze ściślej podlegać będą ministerstwu. Nie rozumiem tych dezyderatów, które stanowią zresztą fatalną rzeczywistość, testowaną od lat z żałosnym skutkiem. Ministerstwo konsekwentnie robi to, co chce: sprzeciwy nazywa konsultacjami, wprowadza absurdalną listę wydawnictw jako miernik wartości publikacji, dowolnie zmienia wyniki analiz eksperckich w przypadku listy czasopism, ustala algorytmy decydujące o finansowaniu placówek w formie skomplikowanych wzorów matematycznych, w których samo się gubi, określa dowolnie kosztochłonność poszczególnych dyscyplin, ze spokojem patrzy, jak instytuty (także te z kategorią A+) grzęzną w kłopotach finansowych itd. Ale miłość jest ślepa: ministerstwo, głuche na argumenty i krytykę, stanowi mimo to przedmiot westchnień. Autorzy „białej księgi”, dopominając się o autonomię instytutów (chyba tylko w potocznym rozumieniu, bo z prawnego puntu widzenia sformułowanie to nie ma sensu: autonomiczne powinny być badania naukowe; instytuty funkcjonują na zasadach ogólnie obowiązujących) i kontestując wiele posunięć ministerialnych, deklarują jednocześnie pełne i bezpośrednie podporządkowanie się resortowej władzy, postrzeganej jako ochrona przed wpływem Akademii. To już nie fantazja, to aberracja.
Autorzy „białej księgi” nie proponują całkowitej dekompozycji Akademii, lecz taką jej reorganizację, by prezes i jego agendy nie miały wpływu na instytuty. Należy dodać: tak jak nie mają jej w tej chwili. Nasuwa się logiczne pytanie: po co w takim razie cała para ma iść w gwizdek? Po co utrzymywać instytucję, która stanowi przeszkodę w rozwoju nauki – jak to wielokrotnie formułowali sympatycy tak rozumianych zmian; instytucję, przed którą trzeba się bronić? Zamiast neutralizować prezesa, lepiej się od jego władzy wyzwolić. To czystsze rozwiązanie, czyste jak „biała księga”.
Dyskusja na temat przyszłości Akademii i nowej regulacji jej podstaw prawnych trwa od kilku lat. Jest wyjątkowo bezładna, chaotyczna i niekonkluzywna. Omija tematy podstawowe, chętnie grzęźnie w szczegółach (przykład: poruszanie kwestii tzw. ustawy kominowej, obojętnej dla 99,99% pracowników naukowych). Linki do artykułów traktujących o PAN zapełniają już całe strony. W żadnej z tych wypowiedzi nie spotkałam się z refleksją na temat istoty Akademii. Czemu miałoby służyć połączenie w (formalnie) jedno ciało instytutów badawczych, które reprezentują różne dziedziny i dyscypliny, i które mają bardzo zróżnicowane poglądy na naukę, na ewaluację, na własne zadania, na stosunek do „umiędzynarodowienia” polskiej nauki i dróg osiągnięcia tego celu, a także odmienne interesy? Jaką funkcję ma sprawować korporacja? Czy jest zdolna odgrywać jakąkolwiek rolę w rzeczywistości badawczej tak różnorodnej, tak szybko zmieniającej się, tak rozbudowanej? Czy zapisy (w projekcie ustawy) o kontrolnej, monitorującej roli Akademii nie są iluzją wpływu? Itp., itd. Kwestie dyskusyjne można by mnożyć, pytając o aktywność korporantów, realny zasięg ich działania. Może należy popatrzeć na Akademię z zupełnie innej perspektywy, oderwanej od stanu bieżącego? Może instytucja tego typu nie ma dzisiaj racji bytu, bo – z jednej strony – jest za duża, niefunkcjonalna, niesterowna, a z drugiej – za mała, za słaba, pozbawiona wewnętrznych mechanizmów spójności i społecznego uznania?
„Biała księga” nie wprowadza nowej jakości do tej dyskusji. Skupiona na tropieniu wad projektu, który ma wyrażać i pieczętować zakusy korporacji na posiadanie większej władzy, nie porusza tego, co dla funkcjonowania instytutów PAN jest ważne. Słowo „autonomia” nie załatwia sprawy. Cóż jest warte i co znaczy bez pieniędzy, których regularnie brakuje (na pensje, na ZUS, na książki, na kontakty międzynarodowe, na czasopisma, na tłumaczenia), bez odpowiedniej infrastruktury, która się zestarzała, bez miejsc do pracy (niektóre instytuty funkcjonują w wynajmowanych mieszkaniach), z ubożejącą bazą biblioteczną? Czy osłabienie Akademii będzie w dalszej perspektywie służyło instytutom, szczególnie tym z wydziału humanistyczno-społecznego, które w znacznym stopniu utrzymuje budżet państwa i które z tego powodu są bardziej niż inne placówki zależne od kaprysów władzy? Przed laty mogło się wydawać, że żaden dodatkowy gwarant wolności w nauce nie jest już w Polsce potrzebny i że można kierować się wyłącznie względami merytorycznymi i pragmatyką działania. Dzisiaj widać wyraźnie, że wolność to wartość nabyta, że trzeba ciągle przypominać o jej znaczeniu.
Dyskusję na temat przyszłości Akademii postrzegam jako patową. Rozwiązanie wymagałoby mądrej rozmowy, odwagi, wzajemnej życzliwości wszystkich stron: korporacji, instytutów i decydentów. Mówię tutaj o prawdziwej woli porozumienia, a nie o ruchach pozornych. Debata o PAN nie prowadzi do zbliżenia stanowisk, jest, by zacytować zdanie wybitnego krytyka na temat pewnej powieści, koliskiem monologów. Wszyscy na tym tracimy.
Grażyna Borkowska