Anna Jesionek
„No, teraz już będzie z górki” – westchnęła z ulgą pani promotor, gdy na jej biurku złożyłam pachnący starą introligatornią egzemplarz pracy doktorskiej. Po ośmiu latach studiów doktoranckich, podczas których zdążyłam zrealizować grant, przewędrować pieszo przez pół Europy, zostać żoną, matką i wdową, koniec przygody z wdzięczną rośliną zwaną bagnem zwyczajnym, będącą przedmiotem moich badań, zarysowywał się coraz wyraźniej.
Na horyzoncie jednak majaczyło coś o kształcie kulistej cząsteczki z wypustkami tworzącymi koronę. Zagrożenie powoli się materializowało, najpierw w przestrzeni medialnej, następnie w otaczającej rzeczywistości. Pojawiły się pierwsze oznaki obecności SARS-CoV-2 w świadomości społeczeństwa: plotki o tym, że studenci zużywają znacznie więcej mydła i otwierają drzwi do łazienki łokciem, oczekiwania, że osoby wracające z Włoch z własnej inicjatywy pozostaną w domu na kwarantannie, odwoływanie turystycznych wyjazdów do Chin. Informacje o kolejnych granicach przekraczanych przez wrogiego mikroba przekładały się na gorączkowe odliczanie zakażonych, chorych, zmarłych. Kilka dni przed Radą Dyscypliny Naukowej, podczas której miała zostać przyjęta moja praca doktorska, Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła pandemię COVID-19, co skutkowało m.in. wprowadzeniem zakazu zgromadzeń. I zatrzymało się wszystko.
Moja praca doktorska utknęła na biurku w dziekanacie, wciąż niewysłana do recenzentów ze względu na procedury związane z ograniczeniem działań uczelni jedynie do zapewniających ciągłość jej funkcjonowania. Niebo nad osiedlem ucichło z powodu zakazu ruchu lotniczego. Zamknięty plac zabaw wymuszał kreatywność rodzica w doborze tras spacerowych z zachowaniem dystansu społecznego. Niektórzy sąsiedzi profilaktycznie patrzyli na wszystkich wilkiem i przechodzili na drugą stronę ulicy, inni przekonywali, że „nasz deptak to już las, więc maseczki nie trzeba nosić” i proponowali pomoc w zakupach. Młodsza latorośl, przez trzy miesiące izolacji nie mając kontaktu z nikim oprócz mamy i dziadka, zaczynała płakać na widok nieznanych twarzy. Z kolei starsza, dwuletnia córka wysyłała wszystkie pluszaki do wyimaginowanego doktora, a przed każdym wyjściem obowiązkowo przypominała: „Mama założy maskę!”. Początkowa panika związana z niedoborem środków ochrony osobistej została zamieniona na multum fasonów, wzorów i kolorów maseczek i przyłbic dostępnych na rynku, zgodnie z modą i zaleceniami ekspertów.
Pod koniec maja uczelnia wreszcie odżyła, wybudzając się z wymuszonej przepisami hibernacji. Praca doktorska trafiła do skrzynek pocztowych recenzentów. Na mój pierwszy w życiu zdalny egzamin, z historii farmacji, spóźniłam się z powodów sprzętowych – choć byłam dwadzieścia minut przed ustalonym czasem, egzaminator nie widział mnie na łączu w „poczekalni” programu do wideokonferencji. Gdy odpowiadałam na pytania w domowym zaciszu, za oknem rozległy się grzmoty poprzedzające rzęsistą ulewę. Słowa dopływające z opóźnieniem nie przystawały do obrazu na ekranie, utrudniając konwersację. Ale cóż to za komfort nie martwić się o powrót do domu, tylko od razu po wyłączeniu komputera odetchnąć z ulgą i rozsiąść się w fotelu z ciepłą herbatą.
Z drugim egzaminem, z dyscypliny podstawowej, nie poszło tak łatwo. Już na etapie przygotowywania pojawił się dylemat: skąd wypożyczyć książki do nauki, w sytuacji gdy wszystkie biblioteki zamknięte? Na szczęście internet, uzupełniony zasobami własnego regału, przejął funkcję naukowego księgozbioru. Egzamin odbył się na uczelni, z zachowaniem zasad ograniczonego kontaktu społecznego. Gdy przybyłam na miejsce, zastałam zmienioną rzeczywistość: pani portierka, zdziwiona, że w czasach pandemii ktoś śmie wejść na uczelnię, wypytała mnie podejrzliwie, co tu właściwie robię. Na korytarzach wisiały komunikaty o nakazie noszenia maseczek, wszędzie płyny do dezynfekcji, naklejki na co drugim krześle, w łazienkach szczegółowe instrukcje mycia rąk. Tylko studentów brakowało. A w holu, jak zwykle, niezmiennie od trzydziestu pięciu lat, z czarno-białych zdjęć padały baczne spojrzenia absolwentów i dostojnych profesorów. Gdy byłam studentką, wydawali mi się reliktem przeszłości, lecz po latach doktoratu zmieniła się perspektywa widzenia: powaga i doświadczenie bijące z oblicz naukowców współtworzących postęp onieśmielały mnie i zdawały się kwestionować moją wiedzę i umiejętności. Założyłam maseczkę i skinieniem głowy przywitałam się z zamaskowanymi członkami Komisji Egzaminacyjnej. Weszliśmy do świeżo wyremontowanej sali wykładowej, która od kilku już miesięcy stała niepokojąco pusta, i zajęliśmy wyznaczone miejsca oddalone od siebie o przepisowe odległości.
Egzamin czas zacząć. Przez maseczkę niestety nie przebija się uśmiech, ale na szczęście nie widać także zakłopotania wywołanego niespodziewanym pytaniem. A ciche, niepewne odpowiedzi można zrzucić na karb tłumienia dźwięku przez materiał… Egzamin zdałam z bardzo dobrym rezultatem, więc po wyjściu z sali odważnie spojrzałam prosto w oczy poważnym profesorom z tableau sprzed ponad ćwierćwiecza.
Przede mną pozostał finał – publiczna obrona rozprawy doktorskiej. Kreację na ten moment przygotowałam już dużo wcześniej (kobieca motywacja do ukończenia pracy doktorskiej), więc gdy się okazało, że zamiast stanąć na mównicy, przyjdzie mi zasiąść przed ekranem komputera, czyli urządzenia technicznego umożliwiającego przeprowadzenie obrony na odległość z jednoczesnym bezpośrednim przekazem obrazu i dźwięku, lecz koncentrującym się jedynie na twarzy, mina mi nieco zrzedła. Do niezbędnych przygotowań doszły kwestie informatyczne oraz wybór pomieszczenia, czyli odpowiedniego tła za plecami. Laboratorium? Biblioteka? A może ściana we własnym mieszkaniu? Bezpieczniej jednak było rozlokować się na uczelni, ze względu na jakość połączenia internetowego.
Chociaż się obawiałam, że zainteresowanie zdalną obroną będzie niewielkie, właśnie ta forma umożliwiła uczestnictwo w wydarzeniu osobom z wielu zakątków Polski, współpracującym i zaprzyjaźnionym: z różnych jednostek naukowych Gdańska, Poznania i Warszawy (panie recenzentki), z Krakowa i Bydgoszczy, a także naukowcom, odpoczywającym akurat… na wakacyjnym urlopie nad jeziorem. W kafelkowym tłumie słuchaczy mignęła zaciekawiona buzia mojej córki, trzymanej na rękach przez dziadka przed monitorem. „Co też ta mama wygaduje?”. Kolorowe slajdy szybko się przesuwają, ona mówi i mówi, a tyle osób słucha… i nikt nie przerywa, nie szeleści, nie szepcze, a przynajmniej tego nie słychać, bo wszyscy kulturalnie wyłączyli mikrofony. Gros uczestników skryło się za czarnym okienkiem, nie ujawniając swej fizjonomii, niektórzy postawili na jeszcze większą anonimowość i nie tylko wyłączyli kamerę, lecz także podpisali się konspiracyjnie, wyłącznie nickiem. Szachownica na ekranie przypominała interaktywne współczesne tableau, obraz gadających głów znany nam przecież z wielu dawnych filmów science fiction, a wizjonersko opisany przez Juliusza Verne’a już w XIX-wiecznym opowiadaniu, gdzie funkcją dzisiejszego monitora obdarzono… lustro (zastanawiając się nad źródłem inspiracji, nie sposób nie pomyśleć o baśni o Królewnie Śnieżce braci Grimm). Ucząc się przed dwudziestu laty obsługi komputera, nawet sobie nie wyobrażałam, że znajdę się w centrum wideokonferencyjnej czekoladki.
Zdalna interakcja z uczestnikami minimalizowała stres podczas udzielania odpowiedzi na liczne pytania, wynikające na szczęście z ciekawości, nie ze złośliwości. Pojawiające się kwestie do wyjaśnienia były dla mnie wystarczającym dowodem, że przynajmniej część publiczności obdarzyła mnie uwagą, rezygnując z symultanicznego przeglądania newsów i komunikatorów. Niepowtarzalną frajdę stanowiło otrzymanie w czasie publicznej obrony propozycji współpracy… na czacie.
Choć życzliwe słowa i życzenia wypowiedziane face to face na pewno wybrzmiałyby mniej ulotnie niż napisane w komentarzach lub wygłoszone na ogólnym forum, to ze spotkania face to multiface także pozostaną jedynie pozytywne wspomnienia, stanowiące dobry punkt wyjścia ku ścieżkom dalszej kariery naukowej. W rzeczywistości bowiem nie ma większego znaczenia, czy obrona odbyła się zdalnie czy stacjonarnie, o ile została rzetelnie potraktowana. Na Wydziale Farmaceutycznym Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego do tej pory przeprowadzono, oprócz mojej, także trzy inne publiczne obrony rozpraw doktorskich na odległość (w okresie maj-wrzesień 2020). Ponieważ ogólnoświatowa walka z koronawirusem trwa, trudno w najbliższym czasie spodziewać się zniesienia restrykcji. Zdalnych doktorów, magistrów, inżynierów będzie przybywać. Jest to znak, że życie toczy się dalej, także to akademickie.
Z podziękowaniem za cierpliwość dla Pani Promotor, prof. Marii Łuczkiewicz, i z pozdrowieniami dla zespołu Katedry i Zakładu Farmakognozji Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego
Dr Anna Jesionek, Katedra i Zakład Farmakognozji Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Autorka była w roku 2018 laureatką konkursu „Forum Akademickiego” na artykuł popularnonaukowy pod hasłem „Skomplikowane i proste. Młodzi uczeni o swoich badaniach”.