Paweł Chojnacki
O tym, że badanie wychodźczej codzienności niesie pożytek, niech zaświadczy pierwszy z brzegu przykład wzięty z wczorajszej, choć spóźnionej o dekadę lektury. Zagłębiając się w nowy wybór artykułów kresowych Michała Kryspina Pawlikowskiego, zastanawiamy się nie tylko, czy chłodek w Hrycowie „puchnie” albo „pachnie” jesienią. Instynkt podpowiada co prawda drugą opcję, lecz wolimy obecne w przedruku puchnienie. Kilka kartek wcześniej, przy innym wersie, głowimy się natomiast, co autor miał na myśli. Otóż obwieszcza Pawlikowski w 1948 roku, że w Londynie przejadły się wojenne sagi: „Dziś wysłuchiwać cierpliwie można tylko tego, kto będzie wykładał o wizach argentyńskich lub typach polowych [podkreśl. – P.Ch.]” (M.K. Pawlikowski, Sumienie Polski i inne szkice kresowe, Łomianki 2014). Typach polowych? O co chodziło przyszłemu twórcy Wojny i sezonu? Czy ciągle mielił teren i figury niedawnej walki? Ale – to niemodne…
Sprawdzamy intuicyjne wątpliwości u źródła, czyli w tygodniku „Lwów i Wilno”. Od razu widać, że mowa w tekście o przeczuwanych podskórnie „typach”, ale… „poolowych”, przez dwa „o”. Drugie, obce ogniwo tajemnego sformułowania uległo po prostu w polszczyźnie – łamanych (kołem?) gazetowych szpalt – rozbiciu: just between the double „o”. Pułapka, która utrudnić mogła rozszyfrowanie. Niepokoimy się jednak, czy czasem po kilkudziesięciu latach redaktor nie tyle przeoczył ów bliźniaczy znak, ile ułatwił sobie po trosze zadanie? Albo ani chybi korekta decydującą o sensie literkę zjadła? Ponieważ w obu wariantach transkrypcji – opacznej i poprawnej – koniec zdania jest dla czytających pozbawiony treści. I… wisi tak na stronie zostawiony bez przypisu. A jak będzie z uroczym chłodkiem, co „puchnie” jesienią? Niestety! Raptem „pachnie” w oryginale…
Czepiam się przeoczeń starszego kolegi na historyczno-edytorskiej niwie, lecz sedno sprawy nie leży wszak w wyławianiu pobocznych drobiazgów. Jak miał rozpoznać wyraz pool i wskazać jego aluzyjne znaczenie? Gdzie szukać winien w emigracyjnej tradycji kryjówki wieloznacznego angielskiego słowa, gdy świadków zabrakło? W felietonie pt. Lekkomyślność Chrobrego, w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” z 5 maja 1954 roku gorzko żartował Zygmunt Nowakowski (w zamaszystej dygresji, wychodząc od zadumy nad polskim kontyngentem wojskowym wysłanym przez naszego Bolesława do Anglii na prośbę Kanuta Wielkiego w XI wieku), kpił więc z poprzedniej, równie pochopnej sojuszniczej pomocy dla wyspiarzy. Rycerze: „Nudzili się chyba okropnie i tęsknili. Rozrywek nie mieli, albo mieli bardzo mało, zważmy bowiem, że piłka nożna była wtedy w powijakach, a o poolu nikomu się nie śniło, jak nikomu nie śniło się o pieskach”. Znów ten pool nieszczęsny! I „pieski” na domiar wszystkiego… Od czworonogów zaczniemy wykładnię. Jako że zburzony dawno temu stadion na White City zasłynął nie tylko monumentalną demonstracją w rocznicę Millenium w 1966 roku, a znany był lepiej pielgrzymom z lżejszych wszelako rozgrywek niż z patriotycznych powinności.
Męczy się bohater ogłoszonej w Londynie w 1964 roku pogodnej nowelki Janusza Kowalewskiego po obietnicy złożonej świeżo poślubionej (z jasnym warunkiem w tle) Justysi: „Aż nadszedł dzień, który przyjść musiał, jak prąd elektryczny przychodzi po przewodniku: Ksawery pewnego letniego wieczoru po wypłacie wstąpił na jeden bieg. Popatrzyć i odejść. To już siedem miesięcy, jak był tu ostatni raz. Gdy znalazł się znowu w ośrodku tego gwaru, gdy zobaczył psie nogi, śmigające po szarym torze w pogoni za białym majakiem elektrycznego zająca, tablice, zegar pokazujący «ciśnienie» stawek, dozorców w białych doktorskich fartuchach – postawił. I […]” (J. Kowalewski, Miłość i hazard, Londyn. Humoreski–eroteski, Londyn 1964). Nie, nie dopowiemy tu z jakim skutkiem. Nawyki hazardowe, którymi przesiąkła obyczajowość emigracji – z kultowymi wyścigami chartów (rasy greyhound), popularną loterią futbolowych proroctw (pools właśnie) i z brydżem w eleganckim Ognisku Polskim na czele – to nieodłączny atrybut życia Polskiego Londynu od lat czterdziestych po co najmniej koniec siedemdziesiątych XX wieku.
W połowie tej ostatniej dekady kółkiem brydżowym w lokalnej i leżącej jakby na obrzeżu głównego nurtu życia społecznego Gminie Polskiej Londyn-Południe kierował Janusz Stolarczyk. W każdy piątek przychodziło wtedy do domu Gminy na Clapham Common do czterdziestu osób: na lekcje brydża, na jego rozgrywki „albo tylko na kawę i pogawędkę”. Wysunięto wręcz wniosek o zainstalowanie urządzenia do rozlewania piwa beczkowego „dla członków klubu brydżowo-towarzyskiego oraz dla członków London Polish Rugby Club” (drużyny o unikalnej dla rodaków konkurencji). Podczas Walnego Zebrania organizacji w 1986 roku Zygmunt Szkopiak skonstatuje bezlitośnie, że „rola domu Gminy ogranicza się zasadniczo do spotkań o charakterze gry w karty i zasługuje właściwie na miano karciarni”. W czasie generalnego mityngu w 1973 roku jeden z uczestników skwituje narastającą stagnację: „Emigracja polityczna zamieniła się w emigrację tańcującą”. Naturalnie nie są to oceny sprawiedliwe.
Więcej zarejestrujemy zbiorowego wysiłku niż zabaw czy konfliktów. Pomimo to w obu wyjątkowych przypadkach wystarczyło tworzywa, by zbudować obszerne rozdziały. Płynnie w ten sposób przeszedłem z generalnego rysu obecnych w dziejach Wychodźstwa zwyczajów do ich konkretnych przykładów w postaci mikrofaktów odmalowanych w ostatnim akapicie. Świadomie nimi zasłana jest moja monografia. Wystarczy wspomnieć, że występujący krytykant to także minister rządu RP na uchodźstwie i ojciec znanego reżysera Piotra Szkopiaka, wywód zatrąca więc i o sprawy ogólniejsze, i o teraźniejszość. A przecież ani o poolu, ani o „pieskach” w pracy, o życiu powszednim na południu Polskiego Londynu nie ma ni słowa. Nie pomogłaby ona wcale krajowemu wydawcy prozy Pawlikowskiego. Dlaczego ich nie wzmiankuję? Bo codzienność niejedno ma imię. Znów sięgnijmy do strof Zygmunta Nowakowskiego, publicysty, którego obecność wzbogacić potrafi wiele różnych okazji.
W kontekście pochwały jedynego polskiego magazynu fotoreportażowego ukazującego się nad Tamizą zauważał w 1963 roku (pozostawiam interpunkcję oryginału): „Ludomir Gadon, historyk «wielkiej emigracji» (piękny przedruk jego dzieła ukazał się przed kilku laty w Paryżu) rozporządzał wprawdzie obfitym materiałem ilustracyjnym ale ktoś, kto kiedyś napisze dzieje emigracji powrześniowej, znajdzie w «Fotoramie» źródło niewyczerpane, kopalnię, istny sezam, znajdzie nas wszystkich, przedstawionych z przodu i z profilu i z tyłu. Starsi w narodzie, wszystkie królowe piękności, pogrzeby, wybory, procesje i śluby i chrzty, szkółki sobotnie i niedzielne akademie, piłka nożna i siatkówka i koszykówka i puchary przechodnie, złote wesela i Rada Trzech, uroczystości, rocznice i tańcówki, starcy i dziatwa w narodowych strojach, działacze społeczni w stolicy i na prowincji, Skarb Narodowy i dożynki, harcerze i przewodniczący wszystkich związków, całość zaś przedstawiona najbardziej obiektywnie, bo za pomocą obiektywu fotograficznego, bez retuszu, bez upiększeń ale i bez karykatury” (Z. Nowakowski, Lucyfer, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” 1963, przedruk w: „Fotorama” nr 50, 11 maja 1963).
Powszedniość ukazana poprzez losy Gminy Polskiej Londyn-Południe obejmuje małą bodaj część wspaniałej recytacji. Nie podjęła też ma książka w całości innego wyzwania, zgłoszonego dwanaście lat wcześniej przez tego samego autora. W detroickim „Dzienniku Polskim” wołał o nowego Floriana Znanieckiego, stawiając za wzór pięć tomów dzieła o polskich rolnikach w Europie i Ameryce: „Należałoby puścić wielu, wielu Znanieckich, aby pytali o wszystko. Kto, ile razy i za co siedział w więzieniu? Gdzie stracił zęby? Czego nauczył się a czego oduczył? […] Krzywdy i usługi […]. Śluby i rozwody. Ilość dzieci […]. Konto w banku. Długi”. Po co wysyłać w uchodźcze szeregi dziedziców klasyka socjologii? Gdyż: „Jesteśmy najdziwniejszym społeczeństwem pod słońcem. Czegoś takiego jeszcze nie było. Naród na wygnaniu. Naród w proszku. W kroplach albo nawet w kropelkach” (Z. Nowakowski, W poszukiwaniu nowego Znanieckiego, „Dziennik Polski” (Detroit), 17 listopada 1951).
Jedna kropla, jaką wziąłem w dłonie, zawiera specyficzny składnik. Destylując go, dostrzeżemy rytm rodzimego – nie tygodnia, a weekendu. Paradoksalnej codzienności „od święta”, przerwy w niezmienności życia w kraju osiedlenia. To czas, który obrazowo przedstawił w którejś z rozmów Zbigniew S. Siemaszko: „W poniedziałek ubierało się do pracy i życia «angielski kapelusz». W piątek wieczorem się go zdejmowało”. Dodaję w tym miejscu relacji liryczną uwagę, że melonik zastępowała często wtedy – symbolicznie i swojsko – maciejówka lub rogatywka. Więc sobota – szkoła przedmiotów ojczystych dla wynaradawiającego się nieuchronnie potomstwa i zbiórki harcerskie. Wieczorem zabawy dorosłych, loterie, festyny, bale i tombole połączone ze zbiórką pieniędzy na społeczne cele („emigracja tańcująca” – tak, lecz zwykle „z misją”); przedtem żmudne imprez przygotowanie. W niedzielę msza w polskiej parafii, zawody sportowe, potem ludne niekiedy spotkania organizacyjne. A to oczywiście nie wszystko.
Ostatnia wymieniona okoliczność dała sposobność do dłuższej, pobocznej refleksji. I tutaj ją rozwinę. Ktoś nazwie przecież tę emigrację „murowaną”. Nie od łamiącej się powoli twardości politycznych przekonań, a od murów domów, które notorycznie kupowała i wynajmowała, by nabyć kolejne. Również ten nałóg zostawi ślad w popkulturze. Wymowne nawiązania do własnych nieruchomości znajdziemy m.in. w kilku epizodach odcinkowej powieści „detektywnej” popularnego wówczas Romana Orwida-Bulicza. Serial pt. Nie tylko dla dorosłych drukował niestrudzenie „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” na przełomie lat 1962 i 1963. Trafi się tam następujący dialog między głównym bohaterem Wiktorem Mareckim (kulejącym literatem o śledczych talentach) a równie karykaturalnie ukazanym (choć z mniejszą sympatią) dziarskim polskim adwokatem:
„– Pan nie jest dziadem – zaprotestował Wiktor – Pan ma dom w Londynie.
– Dom! Dom! – wybuchnął mecenas – Taki, co śmiecie zbiera na ulicy, także ma dom!”.
Co prawda, to prawda… Logikę rozumowania emigracyjnych kamieniczników odsłania wymiana zdań redaktora gazety („jednej z najkulturalniejszych placówek emigracyjnych”) z trzeźwym solicitorem. Po plotce o zaległościach w opłatach czynszowych ciążących na Wiktorze prawnik uspokaja, mając na myśli jego polską land-lady:
„– Ma dwa duże domy. Może poczekać.
– To co z tego, panie mecenasie? Im więcej domów, tym więcej kłopotów, a wtedy, jak pan wie i pieniądze są bardziej potrzebne”.
Owa gospodyni (takoż: „bardzo kulturalna pani”) zwierza się Wiktorowi dziesięć odcinków później:
„– Całą noc ze zmartwienia nie spałam.
– Co się stało?
– Nie wiem co robić? – znowu westchnęła. – Redaktor namawia mnie, abym kupiła dom. Podobno okazja… A ja się już z dwoma męczę.
– To niech pani nie kupuje trzeciego.
– A z czego będę żyła, kochany panie Wiktorze? Panu dobrze mówić… Pisze pan książki i niczym się nie martwi.
– Przecież książek nikt nie kupuje?
– Mnie nie stać, ale inni kupują – uśmiechnęła się życzliwie. Usiadła na krześle i zaczęła przymilnym tonem: – Panie Wiktorku, mam prośbę, niech mi pan poradzi? Wszyscy twierdzą, że powinnam przejść na murzynów.
– Co radzą? Przejść na murzynów? – Marecki nie zrozumiał.
– Ja wytłumaczę – spojrzała kokieteryjnie. – Odkąd Polacy pokupowali sobie domy, coraz trudniej o lokatorów. Zostały więc tylko dwie możliwości: albo kupić dużą kamienicę w eleganckiej dzielnicy i urządzić flaty [wydzielone mieszkania – P.Ch.], albo wynajmować pokoje murzynom” (R. Orwid-Bulicz, Nie tylko dla dorosłych. Powieść detektywna, odc. 10, 45, 56. „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” drukował powieść w numerach od 5 listopada 1962 do 8 marca 1963).
Ale jak ten ryzykowny krok poczynić, skoro znajdziemy u cytowanego uprzednio kronikarza dnia zwykłego Polaka-londyńczyka niepoprawny politycznie passus: „Na drugim piętrze mieszka dwu Murzynów w jednym pokoju. Zachowują się, jak Paweł i Gaweł. Jeden porządny, drugi niechluj – pokój traktuje jak gałąź ojczystego baobabu. Jeden spokojny, nie wadzi nikomu, drugi upija się w każdą sobotę i systematycznie dzwoni z knajpy do gospodarza, żeby mu pożyczył funta, bo jest spragniony, a nie ma już pieniędzy. Ten porządny i nie-pijak jest za to zawołany dziwkarz”. I tak dalej. Kowalewski we wcześniejszym zbiorze opowiadań czerpał bez wątpienia inspirację z własnej rutyny survivalu na obczyźnie: „Pijak – student filozofii – przekrzykując warkot mojego odkurzacza, zapytał, dlaczego zmieniłem zawód pisarza, o którym on marzy, na profesję stróża” (J. Kowalewski, O żołnierzu ciułaczu, Londyn 1955, s. 128). No właśnie?!
W dawniejszym beletrystycznym tasiemcu Orwida-Bulicza (Temat za trzy funty) drugoplanowy bohater, major Cerba (również stróż), klaruje koledze: „Trzeba mieć, kochany rotmistrzu, właściwy stosunek do pracy i do sytuacji, w której znaleźliśmy się na emigracji. […] Można pracować uczciwie albo nieuczciwie. Innych różnic nie uznaję. Mam kolegę, który czyści noże i widelce w jednym z tutejszych hoteli. I co z tego? […] Wszyscy go szanujemy, bo zasługuje na to. Wieczorami pracuje nad sobą, uczy się i nawet wygłasza odczyty…” (R. Orwid-Bulicz, Temat za trzy funty. Powieść detektywna, odc. 33. „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” drukował powieść w numerach od 7 marca do 7 lipca 1960 roku). W eleganckim Grosvenor Hotel (101 Buckingham Palace Road, London SW1) kadra wyższych oficerów WP zarabiała na przeżycie, szlifując szlachetne sztućce. „Srebrna brygada” urosła do rangi symbolu – dla kogoś heroizmu wygnańczego losu, dla drugiego kompromitacji dawnej elity i niezłomnej beznadziei.
Mój trwający ledwie dekadę pobyt w Londynie (2001–2009 oraz 2017/2018) w dwóch jedynie – jakże beztroskich! – latach wypełniało stypendium doktoranckie University College London (UCL). By móc badać dzieje Polskiego Londynu, uzyskałem także incydentalną pomoc kilku fundacji, później i brytyjskich, lecz z początku czysto emigracyjnych. Płacił też za artykuły „Tydzień Polski”, dziś spadkobierca „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. Zwykle jednak harowałem w kuchni pubu (under the floor), dzień w dzień, tydzień w tydzień nosiłem ulotki, prałem dywany, malowałem ściany po domach i rynny na wysokościach. Praktyka „małej” emigracji okazała się cenna i trudno o niej zapomnieć. Dzięki niej rozumiem może nieco odmiennie fenomen – nie tylko codzienności – Niepodległościowego Wychodźstwa i tak niekonwencjonalnie zdobytą wiedzą pragnę się podzielić.
Znam największy problem twórcy omawianej książki – chęć pomieszczenia w niej jak największych pokładów wiedzy o przedmiocie ukochania, o którym snuje popularnonaukową gawędę (jakkolwiek z pełnią warsztatowego aparatu). Czas owocnych zbiorów okazał się dość długi… Przyznaję się do maratonu osiemnastu lat od pierwszej z tematem Gmin randki i jakkolwiek w okresie tym doświadczyłem kilku poważniejszych związków i multum przelotnych przygód, to gminny hangar magazynów zapełnia się bez przerwy. Świadectwem tego procesu jest Appendix zawierający smakołyki odnalezione w ostatniej chwili, w ciągu kilku miesięcy minionych od złożenia tekstu do naukowych recenzji, w ręce redaktora i pierwszej korekty. A ileż fruktów przyszło, gdy już ich nie szukałem, podczas przygotowań pozycji do druku? Nie odpycham ich, ale skrzętnie notuję, z nawyku. O tym, że warto trwać równolegle i na starszych posterunkach świadczą wypisy, które prezentuję z nadzieją zainteresowania nimi miłośników tematu, ale i gatunku.
Tkam uparcie tę patchworkową formę wypowiedzi, ufny w siłę słów cudzych, których nie ma potrzeby zastępować wszędzie własnymi płodami. Na podaną tu maleńką antologię nowalijek składają się okruchy (kropelki?), które skrzętnie kolekcjonuję z myślą o przyszłości. W poprzednim odcinku trylogii o londyńskich Gminach anonsowałem kierunek, który byłby zdecydowanie bardziej pomocny przy budowaniu adnotacji do wątpliwości, od których rozpocząłem dygresyjne autoomówienie.
Wyjaśniałem przed kilkoma laty: „Dochodząc poprzez pracę nad konkretnym «studium przypadku» do – postulowanej we wstępie – własnej definicji «codzienności», zaproponować chciałbym rozszerzenie tego pojęcia o kilka zahaczających o nie punktów. Być może los pozwoli w przyszłości zająć się nimi dokładniej? Pierwszy temat to kultura popularna, następny – pitaval Drugiej Wielkiej Emigracji. Zagadnieniem łączącym się poniekąd z kroniką kryminalno-sensacyjno-aferalną w sensie «spojrzenia pod podszewkę narodowej czamary» [sformułowanie Aliny Witkowskiej pod adresem „wielkich” XIX-wiecznych przodków – P.Ch.] jest rozwój folkloru polityczno-filozoficznego wyrażającego się w ekscentrycznych publikacjach i barwnych postaciach zbawców Polski i ludzkości, sytuujących się na obrzeżach głównego, «poważnego» dyskursu światopoglądowego oraz programowego” (P. Chojnacki, Kresy Polskiego Londynu. Społeczność emigracyjna w dzielnicach Lewisham, Bromley, Bexley i Greenwich w drugiej połowie XX wieku, Londyn–Kraków 2018. Wcześniej ukazała się także Gmina Polska Zachodniego Londynu. 1959–1976–2003, Londyn–Lublin 2006).
Kierunek częściowej kontynuacji Gminy… jest tym samym wytyczony. Mam ciągle nadzieję, że głębsze spostrzeżenia o ukrytych wątkach monografii sformułują bardziej oddaleni od niej recenzenci. Nie chcę ułatwiać im zadania, poprzestawszy na przewrotnym wyrachowaniu, czego w starannie zaprojektowanym tomie nie ma! Zakończę zdaniem pożyczonym od M.K. Pawlikowskiego: „Wszak już Dickens odkrył wielką prawdę, że «życie składa się z sumy drobiazgów» […]” (M.K. Pawlikowski, Sumienie Polski i inne szkice kresowe…, op. cit.). Składa się i ze spraw większych. Tymi też się zajmę.
PS Tytuł rozważań nawiązuje do dzieła Aleksandra Kraushara Życie potoczne Warszawy w Czasach Listopadowych 1830–1831, Warszawa 1910. Zagapiłem się, przyznam, i nadałem swej książce odmienny niż „życie potoczne” podtytuł… Jakże teraz żałuję!
Przedmiotem artykułu jest książka: Gmina. Życie powszednie na południu Polskiego Londynu (lata pięćdziesiąte–osiemdziesiąte XX wieku). Dzieje Gminy Polskiej Londyn-Południe, Kraków–Warszawa 2023.
Dr Paweł Chojnacki zatrudniony jest w Oddziałowym Biurze Badań Historycznych IPN w Krakowie oraz współpracuje z Instytutem Historii PAN.
Fragment książki: „W miarę osadzania się w nowym miejscu coraz bardziej przejmowano tubylcze zwyczaje. Dbano o zachowanie pewnego rodzaju higieny ducha, wyrażającej się np. w uprawianiu hobby, spośród których pielęgnowanie własnego ogródka (dosłownie i w przenośni) można potraktować jako najbardziej angielskie. […] W […] przyrodniczej konwencji, wiążącej się z zainteresowaniami emigracji, mieści się […] bardzo wśród niej popularna, 200-stronicowa książka Mariana Korewy pt. Kwiaty i trawnik. Poradnik ogrodniczy (wydana […] w 1972 r.). Jej twórca przez wiele lat prowadził stały kącik porad ogrodniczych w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”. Generał brygady Marian Korewo (1892–1971) był artylerzystą, przedwojennym absolwentem francuskiej Wyższej Szkoły Wojennej, redaktorem „Przeglądu Artyleryjskiego”. […]”, P. Chojnacki, Gmina. Życie powszednie na południu Polskiego Londynu (lata pięćdziesiąte – osiemdziesiąte XX wieku), Kraków – Warszawa 2023.