Przemysław Marciniak
Nominalnie jestem literaturoznawcą, ale tak naprawdę, nie tylko w sercu, ale też na papierze, jestem przedstawicielem miniaturowej, złośliwi powiedzieliby marginalnej dyscypliny – bizantynistyki, która bada wszystkie aspekty cesarstwa umownie nazwanego bizantyńskim (330-1453).
Bizantynistyka to fascynująca nauka. Może być globalna (grób ostatniego potomka ostatniej bizantyńskiej dynastii jest atrakcją turystyczną na Barbados) i bardzo lokalna, kiedy tłumaczymy na polski bizantyńskie teksty, czy analizujemy recepcję Bizancjum w Polsce. Podobnie zresztą jest w przypadku filologii klasycznej, która w porównaniu z bizantynistyką jest jednak bardziej „masową” dyscypliną. Nawiązania do Bizancjum są ostatnio zadziwiająco popularne, bo wszystko jest „bizantyńskie” w naszej polityce. Kiedy jakiś czas temu przeczytałem tytuł Bizancjum Muchy w NBP, przez moment zastanawiałem się, co inspirowane Bizancjum obrazy Alfonsa Muchy robią w Narodowym Banku Polski.
Bizantynistyka to bardzo specyficzna dyscyplina w polskim systemie nauki. Mamy swoją naukową reprezentację w postaci Komisji Bizantynologicznej, ale żaden polski uniwersytet nie prowadzi studiów na kierunku bizantynistyka. Instytut Filologii Klasycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego oferuje na studiach drugiego stopnia opcję „bizantynistyka i neogrecystyka”, ale ciągle jako część filologii klasycznej. Bizantynistyka z natury rzeczy jest interdyscyplinarna, a jej reprezentanci przynależą do różnych dyscyplin: historii, historii sztuki, teologii czy literaturoznawstwa – tak jest w przypadku ośrodka katowickiego.
Nowa władza oznacza nowe otwarcie, które, mam nadzieję, przyniesie pracownikom naukowym większą stabilizację. Internet zalewa dzisiaj wiele dobrych rad, propozycji reform, sposobów zmian listy punktów. Uznałem, że to dobry moment, żeby dorzucić swoje trzy hyperpyra do dyskusji, to nawet ciut więcej niż trzy grosze, bo hyperpyron był złota monetą. Moje uwagi tym się różnią od innych, że pisane są z perspektywy mrówki (nie tylko dlatego, że zajmuję się bizantyńską entomologią), czyli niewielkiej dyscypliny, która musi jakoś odnaleźć się w świecie dużo większych graczy. Ale nasze problemy są oczywiście zbieżne z wyzwaniami, przed którymi stoją inne dyscypliny i obejmują finansowanie, publikowanie i umiędzynarodowienie.
Jako przedstawiciel niewielkiej dyscypliny, jestem i pozostanę apologetą działalności Narodowego Centrum Nauki. Gdyby nie finansowanie pozyskiwane z grantów, niemożliwe byłoby zbudowanie istotnego międzynarodowo ośrodka badań nad Bizancjum, w którym zatrudnienie mogli znaleźć naukowcy i doktoranci z całego świata. Nie każdy wniosek odniósł sukces, niektóre recenzje wzbudzały frustrację i irytację, ale nigdy nie miałem poczucia, że niszowa dyscyplina i prowincjonalny ośrodek stanowią jakiekolwiek przeszkody w pozytywnej ewaluacji. Tak niewielka dyscyplina jak moja, która na dodatek nie istnieje w Polsce jako osobny kierunek studiów, może funkcjonować na szeroką skalę wyłączenie dzięki wsparciu zewnętrznych środków. Nie mamy za sobą takiej siły tradycji i rozpoznawalności jak filologia klasyczna. Stabilne finansowanie NCN i konkursy z wyższym wskaźnikiem sukcesu są i będą niezwykle ważne dla nas i dla wszystkich podobnie niszowych dyscyplin (przynajmniej w obrębie humanistyki). Tak na przykład dzieje się w Austrii, bizantynistyka funkcjonuje tam w dużej mierze dzięki grantom z FWF (Fonds zur Förderung der wissenschaftlichen Forschung, odpowiednik polskiego NCN). Nie wykluczam, że granty mogą być w niektórych dyscyplinach zagrożeniem; dla osób reprezentujących takie dziedziny jak moja okazały się szansą na wejście do światowej nauki. Moi dawni współpracownicy znaleźli zatrudnienie w zagranicznych instytucjach.
Nie wykażę się specjalną oryginalnością, zauważając, że obecna lista czasopism powinna być zweryfikowana. Na przykład powinno się z niej w trybie natychmiastowym wyrzucić wszystkie, bardzo wysoko punktowane czasopisma wydawane w Rosji, na czele ze znaną już z łamów FA „Philologia Classica” – i piszę to jako autor opublikowanego tam tekstu. Co więcej, w system muszą być wbudowane zabezpieczenia, które nie pozwolą manipulować punktacją w sposób tak frywolny, jak robił to poprzedni minister. Być może ustawodawca powinien po prostu uniemożliwić modyfikację listy po jej zatwierdzeniu lub pozwolić na jednokrotną aktualizację w połowie okresu ewaluacyjnego. Zasięg i jakość czasopisma w humanistyce nie zmienia się – także w sensie bibliometrycznym – tak gwałtownie, żeby dokonywać zmian co kilka miesięcy. I znowu z mojej perspektywy, możemy się spierać o drobnostki, ale jako środowisko mniej więcej wiemy, które czasopisma są z najwyższej półki, które z trochę niższej. Po kilku latach życia z ministerialną listą wiem, że decyzje publikacyjne działają trochę w myśl zasady uniwersytetowi świeczkę i nauce ogarek. W mojej dyscyplinie jest jedno, jakby się bardzo uprzeć dwa czasopisma warte 200 punktów, bo to, co dekretuje lista, to jedno, to jakie artykuły przyjmuje periodyk, to zupełnie inna historia. Bizantynistyczny periodyk „Dumbarton Oaks Papers”, uznawany za najlepszy na świecie, jest wart pięć ministerialnych punktów. Jestem realistą, nigdy nie powstanie lista, którą wszyscy uznają za idealną (podpowiada mi tak doświadczenie innych krajów, gdzie istnieją podobne rozwiązania), a wybór miejsca publikacji będzie zawsze efektem różnych decyzji. Mój niemiecki współpracownik przez kilka miesięcy z dużym zdziwieniem przyjmował moje informacje, że niestety tam nie powinien wysyłać artykułu, bo to czasopismo jest nic bądź niewiele warte. Za smutny dzień wpasowania się w polskie realia uznałem moment, kiedy przysłał mi listę bizantynistycznych czasopism wraz z ministerialną punktacją, pytając, gdzie ma publikować.
Przyszła ocena czasopism (i jej ewentualne późniejsze korekty) musi mieć element ekspercki, szczególnie w przypadku tak niewielkich dziedzin, jak bizantynistyka (czy filologia klasyczna). Dobrze byłoby, gdyby tym razem bardziej zaufano ekspertom. W poprzednim rozdaniu, przy konstruowaniu oryginalnej listy, wskaźniki bibliometryczne chyba ostatecznie przeważyły nad opinią uczonych powołanych do oceny czasopism (i mówię tu wyłącznie o czasopismach zagranicznych).
Paradoksalnie dla mnie i moich współpracowników publikowanie w lokalnych czasopismach, po polsku, oznacza świadome wyłączenie z ogólnoświatowej debaty i naukową niewidzialność. Nigdy nie rozumiałem formuły „wprowadzania do obiegu polskiej nauki”, tak jakby polska nauka była jakimś osobnym stworem, żywiącym się tym, co wyprodukuje nauka niepolska.
Wielu dziś krzyczy zgodnym chórem, że reforma ministra Gowina była zła. Bardzo wiele jej aspektów jest i było fatalnych, ale patrząc z mojej perspektywy, nigdy dotąd tak wielu Polaków nie publikowało w dobrych, zagranicznych periodykach i nie wydawało książek w dobrych wydawnictwach. Myślę, że nawet jeśli punkty zostaną zmniejszone, zniesione, podzielone, to impet pozostanie. Co nie wyklucza działania bardziej lokalnego, czyli tłumaczenia tekstów na język polski, którym zazwyczaj towarzyszą mniej odkrywcze, ale bardziej przystępne dla niespecjalistów wstępy i omówienia.
Mam świadomość, że to wyjątkowo wytarte słowo. I na dodatek często nadużywane lub różnie interpretowane (szczególnie w humanistyce). Rozumiem je jako aktywne uczestniczenie w międzynarodowym życiu naukowym, a nie jako okazjonalną turystykę konferencyjną czy również okazjonalne opublikowanie angielskojęzycznego artykułu w lokalnym czasopiśmie. Bizantynistyka jest jedną z tych subdyscyplin humanistyki, które naprawdę mogą funkcjonować wyłącznie w bezustannym dialogu z uczonymi z innych krajów. Podział na „aspirujące centrum” i „zadowolone peryferia”, który pojawił się niedawno w artykule profesora Krzysztofa Szczygielskiego („Polityka” 25.11.2023), jest atrakcyjny retorycznie i w dużej mierze trafny, ale jednak trochę uproszczony. Nie mam poczucia (i nie sądzę, że jestem w tym jakoś bardzo osamotniony), że musimy do czegoś aspirować. Nasi zagraniczni koledzy cytują nasze teksty, przyjeżdżają na konferencje i traktują nas jak równorzędnych partnerów. Dobrze pojęte umiędzynarodowienie jest podstawą funkcjonowania nauki.
All well that ends well? Oczywiście, nie. Bycie małym ma swoje zalety, ale ma też wiele wad, bo ostatecznie musimy grać według reguł, które ustalają najwięksi, szczególnie jeśli jesteśmy rozproszeni po kilku dyscyplinach. Dzisiejsza nauka ma być interdyscyplinarna (to temat na osobną dyskusję, co ten termin tak naprawdę znaczy w humanistyce i gdzie kończy się interdyscyplinarność, a zaczynają, by zacytować Alana Sokala, „modne bzdury”) i powinna odpowiadać na społeczne potrzeby. O ile interdyscyplinarność jest wpisana w DNA bizantynistyki (w takim sensie, że tworzą ją różne dyscypliny), to społeczna użyteczność jest wyzwaniem. Staramy się mu sprostać, tłumacząc na język polski ciekawe – nie tylko dla specjalistów – teksty, analizując obecność dziedzictwa Bizancjum we współczesnym świecie (w polityce, kulturze, literaturze), ale wybierając też tematy badań, które dotykają problemów współczesnego świata. Nie uratujemy ginących gatunków, ale możemy przypomnieć, jak średniowieczny mieszkaniec Cesarstwa Bizantyńskiego rozumiał rolę zwierząt (w tym owadów) i przyrody w otaczającym go świecie. I ile z tych przekonań trwa w naszej kulturze do dzisiaj.
Nie mam holistycznej recepty na uzdrowienia nauki; trudno, żeby mrówki uzdrawiały ekosystem. Może wyrażę niepopularną opinię, ale nie sądzę, że dosypywanie pieniędzy to wyłączna odpowiedź na całe zło. Potrzebna jest również zmiana myślenia, przyjęcia do wiadomości, że nauka – humanistyka – to nie powołanie (i to bez żadnych zobowiązań, czyli bez zgody na jakąkolwiek ocenę), ale raczej ciężka praca (chociaż równie głęboko wierzę też w życie pozauniwersyteckie), która oznacza staranie się o granty, publikowanie w obcych językach i narażanie się na opinię osławionego drugiego recenzenta (i w najmniejszym stopniu nie deprecjonuję roli dydaktyki). Oczywiście to, co działa w małych środowiskach specyficznie uwarunkowanych, niekoniecznie zadziała w makroskali. Ale myślę – i to jest główna konkluzja mojego tekstu – że takie małe dyscypliny mogą być do pewnego stopnia laboratoriami, gdzie testuje się rozwiązania, które być może mogą przejąć ci więksi.
Przemysław Marciniak, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, aktualnie w Hamburskim Instytucie Studiów Zaawansowanych