logo
FA 1/2024 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Wybory władz uczelnianych

Wybory władz uczelnianych 1

Rys. Sławomir Makal

Było i jest kwestią dyskusyjną, jakimi kryteriami kieruje się społeczność uczelniana w wyborach. Zapewne są one różne w różnych grupach pracowniczych i studenckich, wchodzących w skład kolegium elektorów.

Jeszcze nie opadły emocje po wyborach parlamentarnych, a już zbliżają się szybkimi krokami wybory władz uczelni publicznych. W 2024 r. kończą się czteroletnie kadencje i trzeba będzie dokonać wyboru na kolejną. Zapewne część społeczności uczelnianej oczekuje kontynuacji dotychczasowego sposobu pełnienia obowiązków przez władze. Są jednak również tacy, którzy mają nadzieję na zmianę.

Wybór władz rektorskich

Już przed zmianą regulacji prawnych w 2018 r. dotyczących funkcjonowania nauki i szkolnictwa wyższego władze rektorskie miały nie tylko spory zakres obowiązków, ale także uprawnień. Po wprowadzeniu tej regulacji stał się on tak duży, że istnieją poważne obawy, czy rektorzy zdołają należycie wykonywać swoje obowiązki. Rzecz jasna, wiele zależy nie tylko od umiejętności i osobowości tych, którym zostają one powierzone, ale także od chęci do współpracy z nimi zatrudnionej na uczelniach kadry naukowej, dydaktycznej i administracyjnej. Od czasu do czasu nagłaśniane są w mediach sytuacje, w których obdarzeni przez społeczność uczelnianą zaufaniem w wyborach nie wykonują obowiązków tak, jak powinni. Jeśli nawet nie udaje się ich odwołać ze stanowisk rektorskich w trakcie kadencji, to muszą się liczyć z tym, że w najbliższych wyborach nie otrzymają kolejnej szansy. Raczej nie będzie to „trzęsienie ziemi” jak w wyborach parlamentarnych. Nie tylko dlatego, że skala wyborów uczelnianych jest dużo mniejsza, ale także dlatego, że raczej niewielu było i jest rektorów, którzy byli na tyle nierozsądni, aby stawiać tylko na jedną uczelnianą frakcję lub co gorsze na jedną polityczną partię. Tym, którzy tak zrobili, zostanie zapewne wystawiony „rachunek” za brak rozsądku. Pamięć ludzka jest wprawdzie zawodna, jednak raczej nie wybacza tego braku.

W swoim długim życiu akademickim byłem obserwatorem i uczestnikiem wielu wyborów władz rektorskich. Stosunkowo najlepiej pamiętam wybory z ostatnich kilkunastu lat, nie tylko dlatego, że w odróżnieniu od wyborów z czasów PRL-u były one faktycznie wolne od nacisków politycznych, ale także dlatego, że w trzech z nich miałem mandat elektora, a ci, których wsparłem swoim głosem, uzyskali stanowiska rektorskie. Szczególnie mocno zapisały się w mojej pamięci wybory, w których o stanowisko rektora ubiegało się pięciu kandydatów, w tym taki, który już wcześniej zajmował je przez dwie kadencje i po kilku latach próbował na nie powrócić. O zmarłych nie wypada mówić źle. Jednak nie można również zapominać im błędów, które sprawiły, że oczekiwana przez nich wielka wygrana stała się wielką zawodową przegraną. Przyznam, że po ogłaszaniu wyników głosowania nie było mi szczególnie żal któregoś z przegranych kandydatów. Wygrany w tych wyborach był później jednym z lepszych rektorów mojej uczelni. Nie jestem w tym przekonaniu odosobniony. Świadczy o tym fakt, że w następnych wyborach społeczność mojej uczelni obdarzyła go ponownie zaufaniem. Miałem mandat elektora również w wyborach, w których było tylko dwóch kandydatów, przy czym jeden z nich stawiał na swoją akademicką mobilność i zapowiadał szereg poważnych zmian na uczelni, natomiast drugi podkreślał swoje doświadczenie w pełnieniu kierowniczych funkcji na uczelni oraz potrafił uwiarygodnić obietnice wyborcze wcześniejszymi dokonaniami. Zderzenie dwóch różnych autoprezentacji i wizji kierowania uniwersytetem było szczególnie widoczne na uczelnianych spotkaniach przedwyborczych, zaś apogeum osiągnęło w dniu wyborów. Swoim głosem wsparłem drugiego z nich, przede wszystkim dlatego, że bardziej przemawiało do mojego przekonania to, co już osiągnął, niż to, co dopiero zamierzał osiągnąć jego kontrkandydat.

Było i jest kwestią dyskusyjną, jakimi kryteriami kieruje się społeczność uczelniana w wyborach. Zapewne są one różne w różnych grupach pracowniczych i studenckich, wchodzących w skład kolegium elektorów. Największą część tego kolegium, bowiem liczącą min. 50% (na mojej uczelni, UAM, jest to 60%), stanowią profesorowie tytularni i uczelniani. Można, a nawet należy od nich oczekiwać stosunkowo najlepszego rozeznania w potrzebach uczelni oraz możliwościach ich zaspokojenia przez kandydatów na stanowisko rektora. W praktyce jednak różnie z tym bywa, nie tylko dlatego, że potrzeby te są różne w różnych jednostkach organizacyjnych, ale także dlatego, że wchodzące w skład tej grupy osoby nie są wolne od różnego rodzaju sympatii i antypatii, a nawet głębokich urazów i uprzedzeń wobec kandydatów lub chociażby reprezentowanej przez nich dyscypliny naukowej, tak że nie przemawiają im do przekonania żadne argumenty za udzieleniem wyborczego poparcia tym osobom.

Stosunkowo liczną część kolegium elektorskiego, bowiem 20%, stanowią przedstawiciele studentów i doktorantów. Bez uzyskania większościowego poparcia przedstawicieli studentów w tym kolegium może być wybrany rektor, ale nie może być wybrany prorektor ds. studenckich. W wyborach, w których miałem mandat elektorski, dwukrotnie miała miejsce taka sytuacja, że blokowali oni wybór kandydata na prorektora ds. studenckich proponowanego przez wybranego rektora-elekta: w jednym wypadku skutecznie, natomiast w drugim wprawdzie nieskutecznie, ale ich „za” udało się uzyskać dopiero po długich negocjacjach. W żadnym z tych przypadków nie mogę powiedzieć, że studenci mieli dobre rozeznanie w kształceniu na uczelni oraz w kwalifikacjach kandydatów. Mogę natomiast z pełnym przekonaniem powiedzieć, że poparcie elektoratu studenckiego można stosunkowo łatwo uzyskać obietnicami, które jeśli nawet byłyby do zrealizowania, to być może przyniosłyby konkretne profity niektórym studentom, ale raczej nie uczelni.

W przypadku pozostałych kandydatów na prorektorów było tak, że tych, których proponował rektor-elekt, akceptowało kolegium elektorów. Wprawdzie przy każdym z nich pojawiało się krótkie uzasadnienie propozycji, jednak najbardziej do przekonania elektorów trafiał argument, że przyszły rektor ma prawo dobrać sobie najbliższych pomocników i wybór należy uszanować. Inna sprawa, że lista kandydatów na prorektorów niejednokrotnie wynikała nie tyle z ich kwalifikacji, co z przedwyborczej kalkulacji, która opiera się na liczeniu głosów wsparcia na poszczególnych wydziałach. Rzecz jasna zdarzały się takie błędy w sztuce liczenia, że ci, którzy powinni być „plusem”, okazywali się „minusem”, jeśli nawet nie w samej batalii wyborczej, to w okresie, w którym pełniąc pomocniczą funkcję we władzach rektorskich, postępowali w taki sposób, jakby co najmniej aspirowali do stanowiska rektora następnej kadencji.

Mniej liczną część elektoratu, bowiem 15%, stanowią pracownicy akademiccy nienależący do żadnej z dwu kategorii profesorów, lecz mający stopień magistra lub doktora. Są oni zróżnicowani nie tylko pod względem zatrudnienia na różnych etatach, w różnych jednostkach organizacyjnych uczelni, ale także pod względem akademickiego doświadczenia. Przyznam, że od wielu lat zadziwia mnie to, że mimo tego zróżnicowania potrafią stosunkowo sprawnie wybrać swoje przedstawicielstwo do elektorskiego kolegium. Po części wynika to z faktu, że spora ich część raczej mało interesuje się wyborami władz rektorskich. Świadczy o tym m.in. stosunkowo nieliczna ich obecność nie tylko na spotkaniach z kandydatami na rektora, ale także na zebraniach podczas wyboru ich przedstawicieli do kolegium. Jednak ci, którzy się na nich pojawiają, potrafią zawrzeć sojusze sprawiające, że takich zebrań nie potrzeba zwykle zwoływać wielokrotnie, a ich elektorzy są świadectwem porozumienia ponad podziałami.

Wybór kandydatów na dziekanów

Tytułowe określenie związane jest z zapisami w obecnie obowiązujących regulacjach prawnych, które pozostawiają uprawnienia do powoływania dziekanów i prodziekanów w gestii rektora. Natomiast społeczności wydziałowej, reprezentowanej przez rady dyscyplin naukowych, pozostawia się co najwyżej zgłaszanie kandydatów, których rektor może, ale nie musi powołać. Przed wejściem w życie Ustawy 2.0 kandydata na dziekana mogła zgłosić nawet jedna osoba zatrudniona na wydziale, a wyboru dokonywało wydziałowe kolegium elektorów składające się z przedstawicieli społeczności wydziałowej w takich proporcjach jak kolegium elektorskie do wyboru rektora. Wielokrotnie uczestniczyłem w takich wyborach, w tym dwukrotnie kandydując (z powodzeniem) na stanowisko dziekana. Mogę zatem z pełnym przekonaniem powiedzieć, że miało to zarówno swoje dodatnie, jak i ujemne strony. Do tych pierwszych należało przede wszystkim to, że dziekani czuli się odpowiedzialni za swoje poczynania nie tylko przed rektorem, a nawet w większym stopniu niż obecnie przed tymi, od których otrzymali mandat do pełnienia funkcji. Natomiast do ujemnych stron zaliczało się to, że przy okazji wyborów ujawniały się głębokie animozje nie tylko między pracownikami wydziału, ale także między grupami pracowniczymi reprezentującymi różne dyscypliny.

Tak było m.in. na moim Wydziale Nauk Społecznych UAM, w skład którego w różnym okresie wchodziło najpierw 6 dyscyplin, a na końcu 4 różne dyscypliny. Prowadziło to m.in. do sytuacji, że w wyborach wydziałowych batalię dziekańską wygrała osoba, której pozycja naukowa i osiągnięcia organizacyjne na uczelni były co najwyżej przeciętne. Natomiast przegrał kandydat o szeroko uznanych osiągnięciach nie tylko w nauce, ale także w życiu społecznym. Znając okoliczności towarzyszące temu zaskakującemu rozstrzygnięciu, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że do głosu doszły tutaj nie tylko osobiste animozje, ale także umiejętność „zwarcia szeregów” przez tych, którym ze zbyt silnym dziekanem nie było po drodze. Animozje te ujawniły się zresztą również w wyborach, w których kandydowałem na dziekana. Zwycięstwo w tych bataliach zawdzięczam nie tyle swojej pozycji naukowej czy prezentowanemu programowi zmian na wydziale, co postawieniu przez moich oponentów na takich kontrkandydatów, o których wiele można było powiedzieć, jednak raczej nie to, że wyróżniali się zaangażowaniem w którąś z form akademickiego życia. Mimo tego w drugiej z tych batalii potrzebnych było kilkanaście spotkań do wyłonienia pełnego składu wydziałowego kolegium elektorów. Nie sadzę jednak, aby te i podobne sytuacje mogły stanowić uzasadnienie dla takiego osłabienia uczelnianej demokracji, które oznacza, że rektor może, ale nie musi się liczyć z głosem wydziałowej społeczności, a jeśli się z nim liczy, jest to jedynie jego dobra i nieprzymuszona wola. Warto to wziąć pod uwagę przy wprowadzaniu ewentualnych poprawek do Ustawy 2.0 lub – w lepszym wariancie – przy przygotowywaniu nowej regulacji dotyczącej funkcjonowania nauki i szkolnictwa wyższego. Jej wprowadzenie w życie wymagałoby jednak zgody prezydenta RP, a z tym w obecnej kadencji może być problem.

Oczekiwania od kandydatów na rektorów

Ograniczę się tutaj do wskazania dwóch elementarnych oczekiwań od kandydatów, którym społeczność uczelniana miałaby powierzyć stanowisko rektora. Skłonny jestem twierdzić, że niezależnie od wielkości uczelni oraz prowadzonej na niej polityki współpracy z akademickim i pozaakademickim otoczeniem od kandydatów na rektorów można oczekiwać, że będą posiadali czynną znajomość języka obcego, przede wszystkim angielskiego, ale znajomość każdego kolejnego języka zachodniego jest mile widziana. Jeśli nawet uczelnia nie jest specjalnie zainteresowana szeroką współpracą z zagranicznymi ośrodkami akademickimi, to jednak od czasu do czasu przyjmuje zagranicznych gości, z którymi władze rektorskie powinny się spotkać i przynajmniej grzecznościowo porozmawiać. Niezbyt poważnie wyglądają spotkania, podczas których wzywa się tłumaczy. W niektórych sytuacjach można wyręczyć się którymś ze znających języki obce prorektorów. Jednak na zagranicznych gościach nie zrobi raczej dobrego wrażenia chowanie się rektora za plecami prorektorów. Jestem przekonany, że to oczekiwanie będzie w stanie spełnić wielu kandydatów.

Inaczej to może wyglądać w przypadku oczekiwania, że będą to osoby o takim podejściu do tych, których zawodowy los zależy od podjętych przez rektora decyzji, że nie czują się natrętami (np. czekając miesiącami na odpowiedź na pismo), lecz pełnoprawnymi członkami uczelnianej społeczności. Nie można oczekiwać, że rektor każdemu, kto o coś prosi, załatwi sprawę szybko i pozytywnie. Można jednak oczekiwać, że będzie przestrzegał regulowanego prawem terminu odpowiedzi na urzędowe pisma i jeśli odpowie negatywnie, to zdobędzie się na sensowne uzasadnienie. Rzecz jasna, rektor ma wiele różnych spraw na głowie i zmuszony jest przekazać załatwienie niektórych z nich jednemu z prorektorów. Można jednak od niego oczekiwać, że będzie sprawdzał, czy te sprawy zostały należycie załatwione i jeśli stwierdzi, że coś jest nie tak, jak być powinno, to wprowadzi swoje korekty.

Wróć