Łukasz Wolański
System oświaty w Polsce od lat nie potrafi dostosować się do mentalności współczesnych uczniów ani potrzeb dzisiejszego społeczeństwa. Skostniałe i niewydolne struktury, notoryczne niedofinansowanie czy brak spójnej i nowoczesnej wizji nauczania to tylko co ważniejsze z przypadłości toczących krajowe szkolnictwo. Każdy taki nowotwór, przez lata nieleczony, nie tylko się rozwija, ale w końcu daje też przerzuty. Wśród nich jednymi z istotniejszych problemów są ilość i jakość kadr nauczycielskich.
Jeszcze niedawno, przeglądając oferty umieszczane w Mazowieckim Banku Ofert Pracy dla Nauczycieli (https://mbopn.kuratorium.waw.pl/#/), można było, uwzględniając ewentualnie specyficzne kryteria wyszukiwania, poznać liczbę belferskich wakatów. W samym mieście stołecznym nierzadko przekraczała ona tysiąc. Nieprzypadkowo zapewne ktoś postanowił w pewnym momencie pozbyć się tego licznika serwującego bijące po oczach statystyki. Jednak wakaty, nawet niezliczane, nie znikają. A ocena sytuacji mazowieckich szkół poprzez sumowanie ofert i tak nie ukazuje realnego rozmiaru problemu. Nie wszyscy dyrektorzy szkół korzystają wszak z tego portalu, poszukując pracowników. Po prostu niektórzy po kilkakrotnym bezskutecznym ponowieniu ogłoszenia w końcu dają sobie spokój. Inni szukają gdzie indziej na własną rękę. Nic jednak tak skutecznie nie pomaga formalnie ukryć rozmiaru problemu, jak skala nadgodzin, które realizują aktywni zawodowo belfrzy, podejmując się pracy na półtora etatu w jednej szkole, a w kilku łącznie niekiedy nawet w jeszcze większym wymiarze. Jak odbija się to na jakości pracy i w jakim stopniu przyspiesza wypalenie zawodowe, jako rzeczy dosyć oczywiste, pozostawmy bez dalszego komentarza.
Znaczny jednak niedobór nauczycieli, w tym głównie przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, przy niezmiennie od wielu lat kiepskich warunkach płacowych, tworzy przestrzeń dla osób merytorycznie niedostatecznie przygotowanych do tej pracy, jednak chętnie ją podejmujących na zasadzie kompromisu: „jaka płaca, taka praca”. Jest to od pewnego czasu niestety możliwe, a dzieje się za sprawą przepisów regulujących funkcjonowanie szkolnictwa wyższego oraz w wyniku niewłaściwej postawy większości uczelni akademickich. Czyżby więc profesura, chętnie narzekająca w murach akademii na niedostateczne przygotowanie maturzystów do studiów, nie była jednocześnie świadoma, że przynajmniej częściowo zbiera jedynie plon tego, co sama zasiała? Wiele na to wskazuje.
Wydawane co jakiś czas przez ministrów właściwych do spraw oświaty i wychowania rozporządzenia określające szczegółowe kwalifikacje nauczycieli w ogólnym przypadku wymagają, aby nauczyciel przedmiotowy posiadał tzw. przygotowanie pedagogiczne oraz miał wiedzę merytoryczną niezbędną do nauczania swojego przedmiotu. To ostatnie ma zapewniać ukończenie studiów na kierunku zgodnym z nauczanym przedmiotem; innych studiów, których program zawiera treści nauczania zawarte w podstawie programowej nauczanego przedmiotu albo w końcu zupełnie dowolnych studiów oraz odpowiednich studiów podyplomowych. I tu zaczynają się problemy.
Wydaje się oczywiste, że absolwent jakiegokolwiek technicznego kierunku studiów powinien być merytorycznie przygotowany do nauczania choćby matematyki w szkole podstawowej. I tak rzeczywiście jest. Jednak wielu dyrektorów szkół nie zatrudni nigdy takiej osoby, gdyż to do nich należeć będzie dokonanie względnie arbitralnej oceny, czy posiadane przez kandydata do zatrudnienia wykształcenie spełnia ustawowy wymóg pokrywania się treści programu studiów z treściami nauczania podstawy programowej. Oprócz obaw o konsekwencje płynące potencjalnie z błędnie podjętej decyzji bardzo zniechęcający jest również brak narzędzi. Potencjalny nauczyciel w najlepszym wypadku dysponuje oprócz dyplomu jedynie suplementem do niego, zawierającym wykaz nazw zaliczonych przedmiotów, bez określenia ich merytorycznej zawartości. Przy pomyślnych wiatrach może się udać odszukać na stronie uczelni stosowne dokumenty określające, jakie dokładnie treści kryją się pod nazwami typu „wstęp do podstaw analizy matematycznej”, „algebra liniowa II.A.” czy „matematyka I”. Jeśli jednak studia były ukończone jakiś czas temu, dokumenty programowe studiów są niedostępne albo – jak często bywa – udostępnione jedynie w sieci wewnętrznej uczelni, wówczas podejmowanie takiej decyzji byłoby często wróżeniem z fusów. Oczywiście w tym wypadku wina leży po obu stronach: władze rządowe odpowiedzialne za oświatę formułują niejasne w praktyce kryteria, zaś uczelnie traktują tworzenie programów studiów z opisami przedmiotów jako zło konieczne, więc niechętnie je upubliczniają, za to bardzo chętnie, gdy tylko zakończy się cykl nauki, usuwają z publicznego Internetu.
W 2011 stosowną ustawą wprowadzono zmiany w obowiązującej ówcześnie od roku 2005 ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym. Jedna ze zmian przewidywała, iż art. 8. ust. 7 tejże ustawy będzie odtąd brzmiał: „Uczelnia może prowadzić studia podyplomowe w zakresie obszaru kształcenia, z którym związany jest co najmniej jeden kierunek studiów prowadzony przez uczelnię”. Kolejny ustęp dodawał zaś, iż prowadzenie takich studiów, gdy ich zakres wykracza poza ten obszar, wymaga zgody ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego. Innymi słowy, studia podyplomowe przygotowujące do nauczania matematyki mogły być prowadzone jedynie przez uczelnie kształcące na studiach wyższych na kierunku matematyka itd. Stan tej swoistej normalności nie trwał jednak długo, gdyż już w 2016 roku przepis ten został uchylony kolejną nowelą ustawy. I choć jedyna poprawka zgłaszana przez ówczesny senat dotyczyła tych właśnie zapisów, została przez sejm odrzucona. W toku dyskusji senator Kazimierz Wiatr argumentował, iż: „Studia podyplomowe nie są objęte kontrolą Polskiej Komisji Akredytacyjnej ani żadną inną kontrolą. Wydaje się, że powiązanie ich z kształceniem na pierwszym i drugim stopniu zapobiegnie temu, że np. uczelnia ekonomiczna będzie prowadziła studia podyplomowe np. z rehabilitacji czy z pielęgniarstwa”. Była to opinia niewątpliwie słuszna, wygrała jednak argumentacja ministra nauki Jarosława Gowina: „Studia podyplomowe to studia adresowane dla ludzi dojrzałych, którzy ukończyli już co najmniej studia licencjackie. Poza tym są to studia w zasadzie w 100 proc. płatne. Dojrzały człowiek podejmuje decyzję o tym, aby wydać własne pieniądze na kształcenie. Czy naprawdę nie możemy mu zaufać?”. Dzisiaj, z perspektywy czasu wydaje się, że brak porozumienia między obiema stronami wynikał z odmiennego zapatrywania na pewne okoliczności. Weźmy pod uwagę, iż w tym momencie w Polsce funkcjonuje już całkiem dobrze system boloński i większość kierunków studiów jest dwustopniowa. Naturalne wydaje się więc, że osoba posiadająca określone wykształcenie, a chcąca zdobyć kompetencje właściwe dla kierunku pokrewnego, powinna po prostu ukończyć odpowiednie kolejne studia, np. II stopnia. Nie zaś studia podyplomowe, które winny mieć charakter specjalistyczny lub wybitnie interdyscyplinarny, a nie stanowić kiepskiej jakości erzac studiów wyższych pierwszego lub drugiego stopnia. Wszak również studia wyższe mogą być w Polsce prowadzone w trybie niestacjonarnym, co umożliwia korzystanie z nich jako formy przekwalifikowania lub podnoszenia kwalifikacji zawodowych.
Niestety to, co miało pomóc uczciwym, zostało bez skrupułów wykorzystane przez mających co najmniej mętne zamiary. Uczelnie akademickie skupione na najważniejszych dla nich faktorach naukowych, od dawna traktujące dydaktykę jako zło konieczne, ani myślały tworzyć studia II stopnia umożliwiające komukolwiek z nauczycieli „przekwalifikowanie”. Nieliczne i w niewielkim zakresie podjęły się prowadzenia studiów podyplomowych. Zwykle jednak przynajmniej na dosyć porządnym poziomie. Nisza ta z oczywistych względów nie mogła zostać niezagospodarowana. Dlatego w pewnym momencie jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać różne uczelnie i ośrodki kształcenia nauczycielskiego, umożliwiające zdobycie przygotowania merytorycznego do nauczania dowolnego właściwie przedmiotu. Największym powodzeniem cieszą się studia podyplomowe online, które można zrealizować „z domu”. Swoiście pojmowane kształcenie na odległość sprowadza się tam zwykle do oglądania nagrań i przeglądania na własną rękę prezentacji, po których wypełnia się testy online. Brak jest dbałości o jakiekolwiek warunki kontrolowanej samodzielności. Podejść zaś do danego egzaminu jest „tyle, ile trzeba”. W ogóle nierzadko całe takie „studia” mają formę materiałów online przemieszanych z quizami. Ich autorzy od dawna nie pracują na tych uczelniach. W efekcie nie ma żadnej kadry prowadzącej jakiekolwiek zajęcia, są jedynie określone zasoby online, do których słuchacz uzyskuje dostęp. Studia więc można zacząć w dowolnym momencie i właściwie po „odklikaniu” wszystkiego również we względnie dowolnym momencie skończyć. Kreatywna organizacja roku akademickiego pozwala nawet zwykłe trzysemestralne studia zrealizować w kalendarzowy rok, np. traktując wakacje jako trzeci semestr. Jeśli już jakieś zjazdy mają miejsce, bywa, że „uczelnia” prowadząca takie „studia” ma zadekretowane, iż godzina wykładowa trwa w niej np. 20 minut. Wszystkie te nowinki są od kilku lat lege artis. Jedynie wiedza, umiejętności i kompetencje absolwenta takich „drukarni dyplomów” pozostawiają wiele do życzenia.
Mówiąc o merytorycznym przygotowaniu nauczycieli, zwykło się odnosić treści nauczania na studiach do podstawy programowej nauczanego przedmiotu. Jednak ta poprzeczka, którą rzadko udaje się osiągnąć na „życzliwych słuchaczom” studiach podyplomowych online, i tak jest ustawiona zbyt nisko. Dla każdego nauczyciela jest bowiem jedynie kwestią czasu stanięcie oko w oko z wybitnie uzdolnionym uczniem, który w najlepszym wypadku będzie oczekiwał nauczania na wysokim poziomie, jeśli nie w ogóle w ramach indywidualnego toku nauki. W najgorszym przypadku szybko zdemaskuje niekompetencję swojego profesora. Ile talentów się przez to zmarnuje? Trudno określić.
W tym miejscu Szanowny Czytelnik może się zastanawiać, na ile przedstawiane tu diagnozy są obiektywne. Rzeczywiście, wiedzę w dużym stopniu czerpię z pokoi nauczycielskich i od zaprzyjaźnionych nauczycieli, którzy pokazywali mi, jak wygląda ich „studiowanie”. W środowisku wszystko to stanowi tajemnicę Poliszynela i przyprawia o ból głowy niejednego dyrektora szkoły, który staje w końcu przed tragicznym wyborem: czy zatrudnić chętnego „matematyka” po jakże „elitarnych” studiach online, czy nadal mieć wakat i nie zatrudniać nikogo. To oznaczałoby wszak niezadowolenie organu prowadzącego. No i jak tu dyskutować z mającym państwowo formalnie umocowaną wartość świadectwem ukończenia studiów podyplomowych? Taką osobę finalnie się więc po prostu zatrudnia.
W tej sprawie mam jednak również bezpośrednie i własne doświadczenia. Ponad 10 lat temu ukończyłem studia chemiczne na Politechnice Wrocławskiej. Równolegle ze studiami doktoranckimi, z racji zamiłowania do uczenia, pracowałem w kilku wrocławskich szkołach. Jako że pojawiła się potrzeba nauczania również matematyki, dyrektor jednej z nich postanowił sfinansować mi studia podyplomowe. Choć wiedział doskonale, że treści zrealizowanych przeze mnie studiów, wtedy jeszcze jednolitych magisterskich, w pełni wypełniają przepisowe wymogi, bał się na piśmie stwierdzić, iż spełniam wymagane prawem kryteria. Studia podyplomowe miały być „czystym” rozwiązaniem. I tak trafiłem na stosowne studia na Wydziale Matematyki i Informatyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Wspominam je jako bardzo rzetelne, gdyż od kandydatów wymagano wtedy, by byli absolwentami studiów, w toku których została określona liczba godzin matematyki albo by zdali egzamin wstępny odpowiadający poziomowi podstawowej matury z matematyki. Już na tym pierwszym etapie pewna grupa osób okazała się niewystarczająco gotowa i „odpadła”. Kolejne osoby nie poradziły sobie w trakcie studiów z niektórymi przedmiotami i spotkał je los podobny. Co ciekawe, do wyboru była ścieżka dająca kwalifikacje do nauczania tylko w szkołach podstawowych oraz bardziej rozbudowana – obejmująca uprawnienia do nauczania w liceum, również w tzw. zakresie rozszerzonym. Większość osób, w tym mające problemy z zaliczeniami, uparcie wybierała drugi tryb tychże studiów. Mniej lub bardziej systematycznie obserwowałem wtedy rozwój sytuacji (a nie byłem zbyt pilnym słuchaczem, gdyż równolegle finalizując doktorat, priorytety miałem dosyć jasne). Instytut Matematyki zostawił w mojej pamięci bardzo dobre wspomnienia, jako miejsce rzetelne, stawiające określone wymagania. Biegunowo przeciwne wspomnienia zostawili niektórzy inni słuchacze, którzy nie chcieli się po prostu uczyć. A gdy z kolei poziom przerastał ich możliwości, nie mieli wystarczająco samokrytyki, by „odpuścić”. Wszyscy (łącznie kilkanaście osób) przenieśli się na studia do pewnej prywatnej „uczelni”, gdzie z powodzeniem je ukończyli. I zapewne do dziś „uczą” matematyki w szkołach. Dla plastyka, rusycysty, historyka i katechety (tych czworo szczególnie zapamiętałem spośród grupki „nastu” nie-współabsolwentów), zatroskanych o swoją zawodową przyszłość w szkole ówczesnego zatrudnienia, potencjalny angaż jako matematyk był gwarantem stabilności i trwałości zatrudnienia.
Od kilku lat swoje życie zawodowe związałem z Mazowszem. I tu widywałem już na „koleżeńskich hospitacjach” nauczycieli chemii i fizyki, którzy nigdy w życiu nie byli w laboratorium. Bo studia podyplomowe, jakie zrealizowali, nie tylko były merytorycznie ubogie, ale przede wszystkim w pełni „online”. Gdy przypomnę sobie prowadzenie jednych z podstawowych laboratoriów dla studentów chemii, które rozpoczynało się m.in. od nauki podgrzewania wody w probówce, z przerażeniem odkrywam, do jak kuriozalnego i niebezpiecznego stanu doszliśmy. Probówka, szczególnie nowa, o ściankach pozbawionych rys, nie ułatwia podgrzewanej wodzie zadania. Gdy ta już osiąga temperaturę wrzenia i dalej dostarczane ciepło powinno przekształcać ciecz w gaz, nic takiego się nie dzieje. Bo gdzieś, na jakiejś rysie, kancie czy innym zaburzeniu powinien się wytworzyć ów pierwszy pęcherzyk pary wodnej. Ale nie powstaje, bo probówka jest gładka. Ciecz się więc przegrzewa. I zaczyna mimo stanu ciekłego mieć temperaturę ponad 100oC. Wystarczy wtedy chwila, gdy jeden wstrząs powoduje nagłe wykipienie zawartości. Przy wylocie ustawionym w złym kierunku hospitalizacja murowana. A wystarczyłoby silnie potrząsać probówką w trakcie podgrzewania. Ale tego trzeba doświadczyć. Przeżyć to. Odważyć się. Pamiętam ze swoich studenckich czasów asystentów podchodzących do niektórych z nas i zachęcających co bardziej nieśmiałe osoby do intensywniejszego wstrząsania. Ktoś powie – przecież to żłobek chemii. Tak. I już można zrobić sobie niemałą krzywdę. Niestety obecnie pozwalamy uczyć nasze dzieci ludziom, którzy nigdy nie nabyli odpowiednich umiejętności, a brak wyobraźni lub przymus życiowy sprawia, że nierzadko nieświadomi, próbują po obejrzeniu kilku zdjęć kałuży pływać w oceanie i co najgorsze, zapraszają do tego innych.
Istnieje w tej chwili pilna potrzeba podjęcia dyskusji i działań w tej materii. Nie jest to tylko problem szkół, gdyż ich funkcjonowanie przekłada się później na życie akademii. Jeśli nawet z racji ogólności wymagań stosowne rozporządzenia ministra pozwalają na kończenie studiów podyplomowych zamiast niestacjonarnych studiów II stopnia, to regulacje obowiązujące w szkolnictwie wyższym powinny uniemożliwiać ich prowadzenie podmiotom, które nie prowadzą analogicznych studiów I i/lub II stopnia. Pytanie, czy wydziały uczelni akademickich same dojrzeją do tego, że mają pewną moralną powinność, by organizować odpowiednie jakościowo studia umożliwiające przekwalifikowanie nauczycieli w kierunku nauczania wybranego przedmiotu, czy obligacja ta powinna być raczej odgórna i mieć formę prawną? Nic jednak nie będzie gorsze niż dalsza, solidarna bierność w tej materii. A skoro w życie wchodzą długo oczekiwane podwyżki, to może mogłoby im towarzyszyć przywrócenie pewnych standardów?
Dr inż. Łukasz Wolański, z wykształcenia doktor nauk chemicznych (Politechnika Wrocławska), obecnie adiunkt badawczy w Centrum Nowych Technologii Uniwersytetu Warszawskiego. Z zamiłowania nauczyciel.