logo
FA 1/2023 Felietony

Piotr Müldner-Nieckowski

Choroba Morgellonów

Kiedy w 1990 roku ustała komunistyczna cenzura państwowa, z początku sądzono powszechnie, że nastąpią czasy wielkiej wolności, a właściwie dowolności, która przesłoni niedostatki i krzywdy brutalnej pseudoopieki antykulturowej nad poprawnością polskich tekstów i zachowań. Szybko można było się przekonać, że nic takiego się nie stało. Biura i stanowiska cenzorskie w Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk zostały zamknięte, redakcje i instytucje kultury dostały placet na wszelkie dotychczas niedozwolone działania, łącznie z drukiem wszystkiego, co tylko się ludziom spodoba. Ale momentalnie zaczęto mylić brak cenzury z normą myślenia. Nadal bowiem czuwa cenzura, a właściwie pilnują autorów jej rozliczne i skrzętnie skrywane formy, z karami w postaci głównie ostracyzmu i cichych zakazów publikacji czy wręcz funkcjonowania w najważniejszych mediach. Na przywrócony dawny (słuszny etycznie, logicznie i merytorycznie) niepisany system przestrzegania społecznej obyczajności, podawania prawdy, zgodności informacji z faktami nałożyło się to wszystko, co się wymyka rzetelnej wiedzy i możliwości sprawdzania. Przyczyną jest to, że niestety wciąż nie dysponujemy jasną definicją prawdy i faktu, a także dopuszczalności publikowania tekstów. Nigdzie nie precyzuje się granic, na których kończy się obyczajność, prawda, słuszność. Wszyscy mamy z tym kłopot, a prawnicy i dziennikarze w szczególności.

Metody swoiście pojmowanej a cenzurowanej wolności, tej niesłusznej i szkodliwej, a w rzeczywistości relatywizmu wydostały się z biur dawnej cenzury na świeże powietrze i zaczęły przekręcać wszystko, co się przekręcić lub odwrócić da, i to dla całkiem realnych korzyści: pieniędzy i władzy. Pewnych rzeczy nadal nie wolno mówić, bo można wylecieć z pracy, na przykład z uniwersytetu.

No, ale przejdźmy do jakiegoś konkretu. Oto kiedy tylko znikła cenzura oficjalna, w gazetach (przypominam, rok 1990) spektakularnie odrodziło się znachorstwo. Była to akcja ciekawie pomyślana i trudna do rozpoznania jako działanie ekonomiczno-przemysłowe. Wszak chodziło o skuteczne, ale sprytnie ukryte przekonywanie, że za czasów komuny nie wolno było o pewnych metodach leczenia i pewnych lekach mówić. A skoro właśnie teraz następuje wolność, powinniśmy z tego natychmiast skorzystać. Chodzi o prawdę o nieskutecznej medycynie naukowej, która najlepsze metody lecznicze ukrywa, bo są kosztowne i kłopotliwe w stosowaniu, i że takie jej ustawienie w systemie pozostało władzy po komunie. Lekarzom nie wolno wierzyć, są pracownikami władzy. Lecz oto my, producenci specjalnych leków, będziemy wam, ludziom dotychczas zaniedbywanym przez służbę zdrowia, bezpiecznie i „niemal za darmo” serwować produkty, które były celowo produkowane w znikomych ilościach, abyście nie byli zdrowi. A przecież nadeszła nowoczesność!

Mnóstwo ludzi w to uwierzyło i wierzy do tej pory, bo media bez przerwy lansują takie metody i preparaty, i nikt temu nie oponuje. Cenzury nie ma i rzekomo czuwa nad tym rozsądek publicystów i właścicieli mediów, w tym gazet, radia i telewizji. Wobec likwidacji cenzorskiego zła, na zasadzie odbicia od dna cierpień oraz wobec powszechnej wolności teksty znachorskie i paramedyczne mają obecnie prawo działać bez żadnej kontroli, która przecież z założenia, sama w sobie jako represja jest złem. Preparaty o dobrej nazwie zasługują, aby nazywać je lekami, rozmaite doskonałe pomysły producentów wszelkiego rodzaju środków zaproponowano jako metody postępowania wobec totalnej i udowodnionej niemożności starej, zidiociałej medycyny naukowej. Każdy chory wie dzisiaj, że służba zdrowia jest niewydolna i należy się wspomagać osobiście. Na czoło wysuwa się dotychczas ukrywany przed ludzkością magnez jako czynnik, który powinien być przyjmowany w formie tabletek przez każdego zdrowo myślącego człowieka. Równie niezbędne powinny być tabletki z witaminami, które poprawiają odporność, czynność serca i wątroby. Każdy facet powinien być w seksie maratończykiem i spryskiwać sobie narząd. O mózgu już się nie mówi, bo to słabiej działa na wyobraźnię, ale już taką wątrobę można sobie wymacać w brzuchu (nawet jeśli każdy wymacuje ją gdzie indziej). Pukanie się w głowę też nie pomaga. Ponadto istnieją zbyt słabo używane przez medycynę preparaty antywirusowe, bo skoro w żadnym podręczniku medycyny nie ma mowy o tym, że mogą zabijać wirusy, to jednak my, producenci, musimy o tym powiadamiać w reklamach.

Bardzo solidnie zajęto się też pasożytami, informując ludzkość, że wszyscy ludzie mają je w sobie w postaci robaków obłych, podobnych do makaronu.

Za tymi akcjami poszło przywoływanie dawno zapomnianych przypadłości. Ostatnio nastąpił nawrót choroby Morgellonów, odkrytej w XVII wieku w rodzinie o nazwisku Morgellon, w której na skórze dzieci miały wyrastać włókienka pasożytów. W roku 2001 podobne włókienka odkryła u swego syna pani Mary Leitao, biolog pracująca jako technik laboratoryjny w szpitalu w Bostonie. Ponieważ lekarze masowo to zjawisko ignorowali, nie znajdując ani odkrytych przez Leitao bakterii, ani żadnych objawów choroby (poza włókienkami, których zresztą pod mikroskopem nie widać, ale które chorzy i ich opiekunowie potrafią narysować), biolog zaczęła szukać pomocy w Internecie i założyła fundację choroby Morgellonów. Do dziś zarejestrowało się ponad 300 tysięcy chorych na zakażenie bakteriami włókienkowymi. Co ciekawe, już się pojawiły pierwsze probiotyki (bakterie ze szczepu DSM 21097), a towarzyszą temu zalecenia, aby o swoim zachorowaniu nie rozmawiać z lekarzami. Wieści docierają już do Polski. Na szczęście w Polsce cenzura od ponad trzydziestu lat nie działa.

e-mail: lpj@lpj.pl

Wróć