Marlena Siwiak, Marian Siwiak
Pierwszym kryterium naukowości jest mocna zasada racjonalności, czyli zasada racjonalnego uznawania przekonań. Stwierdza ona, że stopień przekonania, z jakim głoszony jest dany pogląd (twierdzenie, hipoteza, prawo, teoria), powinien odpowiadać stopniowi jego uzasadnienia. Stopień przekonania nie powinien być większy od stopnia uzasadnienia, gdyż inaczej popada się w dogmatyzm. Nie powinien też być mniejszy, gdyż wtedy wpada się w przesadny sceptycyzm (za Wikipedią). Tymczasem we współczesnej debacie naukowej stopień przekonania wynika w głównej mierze z popularności: badacza, ośrodka badawczego, wreszcie samego twierdzenia.
Trudno nie ulec wrażeniu, że środowisko naukowe traci mandat do wyjaśniania rzeczywistości, zaś wakat na opuszczonym przez naukowców stanowisku autorytetów zajmują wszelkiej maści szarlatani i głosiciele teorii spiskowych. Czy oznacza to, że społeczeństwo odrzuca wartość metody naukowej per se?
Problem leżący u źródła kryzysu wiarygodności nauki nie jest zjawiskiem specyficznym i wyjątkowym dla środowiska naukowego. Przeciwnie. Jest to problem, który zakorzenił się głęboko w społeczeństwie i wskutek postępującej globalizacji odciska coraz większe piętno na licznych jego płaszczyznach, m.in. w sztuce i polityce.
W przypadku tych dwóch dziedzin łatwo wskazać przyczynę postępującej degeneracji. Jest nią pogoń za popularnością, a co za tym idzie – zyskiem. W sztuce wpływy z działalności twórczej (biletów, franczyz itp.) są pochodną popularności. W przypadku polityki wpływy z dotacji partyjnych, zajmowanych stanowisk także zależą od wyrażonej w wyborach popularności. Jeśli dostrzeżemy, że w tej sytuacji popularność staje się walutą, której obrót nie podlega żadnym regulacjom, czyli tak naprawdę mamy do czynienia z wolnym rynkiem popularności, łatwo zrozumieć kolejną przyczynę problemów. Otóż niekontrolowany wolny rynek działający na dostatecznie dużą skalę zdaje się nieodmiennie prowadzić do dominacji oligopoli, które zaczynają kontrolować gros kapitału. Tak jak pieniądz rodzi pieniądz, popularność rodzi popularność. Jednocześnie terminy te są praktycznie wymienne, bo równie prawdziwe są twierdzenia, że pieniądz rodzi popularność, a popularność – pieniądz.
Zorientowany na popularność wolnorynkowy sposób kształtowania sztuki i polityki nie oznacza automatycznej utraty jakości produktu. Niemniej owa jakość z rangi wartości nadrzędnej spada natychmiast do kategorii zmiennych, którymi można manipulować w celu maksymalizacji zysku. A gdy zysk staje się wartością nadrzędną, sztuka degraduje do popkultury, a polityka – do populizmu, zaś ci, dla których wciąż liczy się przede wszystkim jakość produktu, wypierani są do nisz przez zorientowanych na popularność konkurentów.
Zarówno w sztuce, jak i polityce problem ten został już dawno dostrzeżony i chyba nikt dziś nie wierzy, że: jeśli coś jest popularne, to musi być wartościowe, a jeśli coś jest wartościowe, to musi stać się popularne.
W końcu liczne są przypadki polityków wygrywających wybory, choć lekceważących dobro ogółu, oraz wykreowanych przez specjalistów od marketingu gwiazd, których poziom artystyczny pozostawia wiele do życzenia. Z drugiej strony znani są politycy, którzy mimo umiejętności i szczerej troski o społeczeństwo pozostają w cieniu, oraz wysokiej klasy artyści nieodnoszący sukcesu komercyjnego.
Czy podobne zjawiska występują w przypadku nauki? Jeśli dostrzeżemy, że używany w ocenie pracy badawczej indeks cytowań jest niczym innym jak indeksem popularności konkretnej pracy, badacza czy ośrodka naukowego, oczywiste się stanie, że wpływy z badań naukowych (grantów, dotacji statutowych itp.), a co za tym idzie samo być albo nie być naukowca, są uzależnione w głównej mierze od… popularności. Ponadto okaże się, że w przeciwieństwie do sztuki i polityki, gdzie popkultura i populizm stanowią znane, choć trudne do pokonania zagrożenia dla wartości wyższych (jakości), nauka wciąż zdaje się być ślepa na fakt, że dwóm wyszczególnionym wyżej twierdzeniom o popularności równoważne są następujące przekonania: jeśli coś ma wysoki indeks cytowań, musi być wartościowe, a jeśli coś jest wartościowe, musi zyskać wysoki indeks cytowań, i że przekonania te, podobnie jak wcześniejsze twierdzenia, są fałszywe. Grantodawcy, komisje naukowe, wreszcie sami badacze wciąż mierzą jakość pracy naukowej pozycją publikującego ją czasopisma na liście filadelfijskiej. Liście, której kolejność zależy od liczby cytowań i tyle mówi o naukowej rzetelności, co kolejność utworów na liście przebojów o ich poziomie artystycznym albo kolejność w rankingu wyborczym o mądrości i uczciwości polityków.
Zalew informacji i liczba raportowanych badań wymuszają na naukowcach filtrowanie źródeł. Nawet wyszukiwarki publikacji naukowych implementują oparte na popularności algorytmy decydujące o kolejności wyświetlania wyników. Tym sposobem na krótkiej liście lektur badacza zawsze zostanie kilka czołowych w danej dziedzinie czasopism, na których artykuły będzie się powoływał w swoich pracach (często wierząc w ich wyższą wiarygodność), generując owym czasopismom kolejne cytowania i na zasadzie dodatniego sprzężenia zwrotnego zwiększając ich wiarygodność w oczach innych naukowców.
Periodyki te z kolei, w celu utrzymania wrażenia elitarności oraz hołdując pierwszemu z wymienionych wyżej fałszywych twierdzeń, na swoich łamach większość miejsca poświęcą pracom wywodzącym się z prestiżowych, czyli gwarantujących cytowalność ośrodków naukowych. Ośrodki te wykorzystają tak zdobytą popularność do pozyskania większej ilości pieniędzy i zwiększenia wysiłku publikacyjnego obsługiwanego w większości przez wspomniane czołowe czasopisma. Kółko prawie się zamyka. Prawie, bo to nie jest kółko, a spirala. Z każdym obrotem pogłębia się rozwarstwienie w dystrybucji środków na… publikowanie.
Czy za popularnością idzie większa rzetelność naukowa? Choć skwantyfikowanie tej ostatniej nie jest sprawą prostą, podjęto szereg prób odpowiedzi na to pytanie. W celu oceny rzetelności prac naukowych mierzono m.in.: jakość komputerowych modeli cząsteczek, wielkość badanych prób, moc zastosowanych testów statystycznych, poprawność opisu procedur eksperymentalnych, liczbę błędów w danych źródłowych, liczbę niezgodności między wynikającą z danych a raportowaną w treści publikacji istotnością statystyczną, wreszcie stopniem powtarzalności wyników. W żadnym z tych przypadków prace z wysoko notowanych czasopism nie wykazały większej rzetelności niż publikacje w mniej popularnych periodykach, w wielu przypadkach zaś była ona mniejsza (podsumowanie tych badań oraz odnośniki do źródeł znaleźć można tutaj: https://www.frontiersin.org/articles/10.3389/fnhum.2018.00037/full).
Taki stan rzeczy na pierwszy rzut oka jest bulwersujący, ale nie powinien dziwić. Wszak uznanie indeksu cytowań za miarę naukowej sprawności prowadzi do tego, że jakość pracy badawczej staje się zakładnikiem nieustającej walki o popularność. Skutkiem tego są liczne, mniej i bardziej świadome kompromisy: czy to poprzez gwałcenie (lub przynajmniej molestowanie) metody naukowej i uskutecznianie tzw. wątpliwych praktyk badawczych, czy też poprzez zastępowanie języka naukowego pełnymi przesady i manipulacji komunikatami godnymi reklam. Wszystko to oddala uprawianą w ten sposób naukę od kryteriów naukowości, ze szczególnym uwzględnieniem zdefiniowanej we wstępie mocnej zasady racjonalności.
Dzieje się tak dlatego, że w środowisku silnie konkurującym o przestrzeń publikacyjną renomowanych periodyków (czytaj: czas antenowy największych nadawców) nie ma miejsca na niepewność i wątpliwości. Jest tylko miejsce na odkrycia przełomowe i wybitne, na dodatek zgłaszane ze studziesięcioprocentową stanowczością. Tylko, że owa stanowczość w wygłaszaniu twierdzeń, „stanowczość dająca się mierzyć wielkością ryzyka, które w imię tych twierdzeń gotowi jesteśmy wziąć na siebie”, przestała być „proporcjonalna do stopnia ich uzasadnienia”. Zapomina się także, że „im bardziej surowe i bezlitosne były próby, którym dane twierdzenie poddawaliśmy i wobec których się ono ostało, tym bardziej stanowczo wolno nam je przyjmować”. Powyższe cytaty pochodzą od prof. Kazimierza Ajdukiewicza, który w ten oto sposób ponad pół wieku temu formułował mocną zasadę racjonalności – jedno z podstawowych kryteriów naukowości wiedzy, zwracając uwagę, że wysoki status poznawczy nauka zawdzięcza zarówno metodom, jakie stosuje, jak i językowi, jakim się posługuje.
Coraz częściej mocną zasadę racjonalności wypierają chwyty marketingowe, a także stosowany powszechnie argumentum ad auctoritatem, gdy autorytet mierzony jest popularnością – badacza, ośrodka, czasopisma. Jeśli popularne czasopismo zdecydowało się opublikować badania, znaczy to ponad wszelką wątpliwość, że i metody, i wnioski zawarte w pracy są niepodważalne. Badacze chcący przetestować wyniki prezentowane przez popularny ośrodek w popularnym czasopiśmie stoją przed dwojakim problemem. Po pierwsze, uzyskanie finansowania na sprawdzenie już opublikowanych tez graniczy z niemożliwością. A po drugie, podważający takie tezy raport, jeśli jego twórcy nie pochodzą z ośrodka o co najmniej równej renomie, ma zaledwie szansę, a i to niewielką, pojawić się na łamach niszowego periodyku o nikłym zasięgu, gdzie wiara w drugie z przedstawionych fałszywych przeświadczeń (jeśli coś jest wartościowe, musi zyskać wysoki indeks cytowań) skaże go na śmierć przez zapomnienie. Taki los czeka zresztą ogromną większość badań opublikowanych na łamach czasopism spoza krótkiej prestiżowej listy. I śmierć ta nastąpi niezależnie od ich jakości. Dlaczego? Ponieważ nauka działa na skalę globalną, a wynikający z tego natłok informacyjny połączony z nieludzkim tempem prac powoduje konieczność filtrowania wiadomości.
Warto jeszcze pokrótce wspomnieć o systemie recenzji publikacji nadsyłanych do czasopism, który w swym założeniu miał dbać o wysoki poziom merytoryczny zamieszczanych na łamach treści. System ten jest bez wątpienia wadliwy, co wykazały przeprowadzone prowokacje, ale to temat na osobny artykuł, podobnie jak szczegółowe omówienie przyczyn takiego stanu rzeczy. W tym miejscu warto jednak wspomnieć o jednej, którą jest wspomniana globalizacja i wynikający z niej zalew informacji, a także wzrost konkurencji i presji. Chcąc dalej wykonywać swój zawód, naukowiec nie może poświęcać zbyt wiele czasu na analizowanie prac swych konkurentów. Musi generować własne wyniki, bo tylko one liczą się w punktacji. Nierzadko idzie więc na skróty, zerkając ukradkiem na nazwisko autora recenzowanej pracy i jego afiliację, licząc, że selekcja pod względem jakości nastąpiła na etapie rekrutacji na stanowisko naukowe w danym ośrodku badawczym. A im bardziej prestiżowy ośrodek, tym owa selekcja była silniejsza, i tym większa jest szansa, że wysłana do recenzji praca wyszła spod pióra dobrego naukowca. Problem w tym, że komisja rekrutacyjna w tym ośrodku też działa pod presją i także idzie na skróty, opierając swoją ocenę na indeksie cytowań aplikanta. Krok za krokiem naiwna nadzieja zabieganego badacza, że to, co popularne, powinno być bardziej wartościowe, staje się obowiązującym dogmatem całego środowiska naukowego.
Z kolei dalsze ugruntowywanie drugiego błędnego założenia (jeśli coś jest wartościowe, musi zyskać wysoki indeks cytowań) następuje przez samych naukowców z lubością wskazujących jednostkowe przypadki, gdy na łamy popularnych czasopism trafią osoby spoza elitarnego klubu ścisłej czołówki światowych uczelni. Skoro się da, to się da. Tylko że jest to rozumowanie człowieka radośnie dzielącego się wieścią, że jakiś szczęśliwiec wygrał na loterii. Człowieka ślepego na fakt, że prawdziwym zwycięzcą loterii jest zawsze totalizator.
Nauka, podobnie jak sztuka i podobnie jak polityka, stała się wyścigiem o łatwo monetyzowalną popularność. Większość osób zaangażowanych w te ważne obszary działalności społecznej bądź to świadomie i cynicznie, bądź to nieświadomie i naiwnie, bierze udział w wyścigu, który z samej swojej natury jest wyścigiem na dno. Wyścigiem, w którym zwycięzcami są oligopole. Stać je na pokrycie niedostatków drogiej w uzyskaniu jakości grubą warstwą relatywnie taniego, marketingowego blichtru. Różnica jest taka, że środowisko naukowe w swej napędzanej arogancją ignorancji jeszcze nie dostrzegło, że ten pęd odarł produkowaną wiedzę z kryteriów naukowości. Że z punktu widzenia wyposażonego w wiedzę potoczną postronnego obserwatora naukowcy naprawdę stają się równorzędnymi partnerami w dyskusji z wszelkiej maści szarlatanami i głosicielami teorii spiskowych.
Dr Marlena Siwiak, bioinformatyk, doktor biofizyki, pisarka. Pracowała w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie, obecnie pracuje jako badacz danych w Londynie.
Dr Marian Siwiak, bioinformatyk, doktor biofizyki, pionier konsultingu strategicznego dla jednostek badawczych w Polsce, były dyrektor naukowy Applied Research Institute for Prospective Technologies w Wilnie, obecnie badacz danych w Londynie, hobbystycznie pisarz.