Marek Misiak
Mój ojciec, przez wiele lat także publikujący na łamach FA, śpiewał mi do snu – czy raczej nucił, żeby niski, męski głos mnie ukołysał – nie tylko typowe kołysanki, ale także piosenki Wolnej Grupy Bukowina. Pamiętam to jak przez mgłę, musiałem być wówczas bardzo mały: pogrążony w mroku ciasny pokój, wzdłuż ścian błyszcząca płyta pilśniowa peerelowskich meblościanek, zielona poświata wyświetlacza wieży stereo, ja zakopany w ciepłej pościeli. Najlepiej usypiała mnie piosenka Łabędzi puch, mająca sporo z kołysanki: „Lecz ty / ty chwilo trwaj / niezmiennie kołysz mnie / bezsennie kołysz mnie / za ścianą pijany świat / w koło kręci się / różowy tęczowy niesiony wiatrem mknie / lekki łabędzi puch / i ja”.
Pracując w wydawnictwie naukowym, można się momentami poczuć trochę jak podmiot liryczny tej piosenki: wokół wspólnota naukowców rywalizuje, kto pierwszy wynajdzie uniwersalne lekarstwo na raka czy opracuje teorię wszystkiego, przez świat przechodzą kryzysy finansowe, pandemie i wszelkie inne dopusty Boże, a ja siedzę w oku tego cyklonu i szczytem stresu bywa rozlanie kawy na klawiaturę. Poziom obciążenia psychicznego i chaosu w danej pracy może się mieć nijak do faktycznego znaczenia danego stanowiska. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niektórzy szczególnie zestresowani pracownicy korporacji w gruncie rzeczy handlują dymem (idiom z argentyńskiej odmiany hiszpańskiego) i przelewają z pustego w próżne. To, co robię, ma jednak jakieś znaczenie (przynajmniej w oczach autorów tekstów, które redaguję), natomiast na korytarzach i w pokojach panuje nieco nierealna atmosfera niewymuszonego skupienia i czasu odkształcającego się jak zegary na obrazach Dalego. Do momentu, gdy wtargnie wirus, ale nie COVID-19, lecz wirus anarchii. Stres jest w moim zawodzie zjawiskiem dość rzadkim, absurd natomiast – nadspodziewanie częstym.
Spływają do nas prace z całego świata: od Chin, Japonii i Malezji, poprzez Bliski Wschód, całą Europę, USA, Kanadę, Amerykę Łacińską, aż po Australię. 99% tych naukowców znamy tylko z e-maili, ale mimo to, pracując nad tekstem, można nawiązać także – luźne, lecz jednak – prywatne relacje. Bezcenne jest też poczucie aktywnego uczestnictwa w globalnej wiosce – Jordańczycy, Izraelczycy, Brazylijczycy, Meksykanie – a wszyscy piszą właśnie do mnie (szkoda, że czasem z pretensjami). Niekiedy stereotypy się potwierdzają: Japończycy są z reguły uprzedzająco grzeczni, Chińczycy prawie zawsze występują w dużych zespołach, Włosi bywają chaotyczni, natomiast jeden z tureckich badaczy z uwagi na władczy sposób wyrażania się zyskał u nas pseudonim „Sułtan”. Czasami jednak się przekonuję, jak schematyczny jest mój ogląd świata.
Prace nad pewnym artykułem stworzonym przez badaczy z Teheranu mocno się przedłużały. Osoba do korespondencji nosiła nic Polakom niemówiące imię Azhar. Któregoś dnia szykowałem się już do wyjścia z bura, gdy nagle zadzwonił służbowy telefon.
– Wydawnictwo XYZ, redaktor Marek Misiak, słucham.
– Greetings, Professor – głęboki kobiecy głos z lekkim przydechem. – Do you speak English?
Dzwoniła dr Azhar – nie miało to znaczenia, więc nawet nie pomyślałem, że to może być kobieta, do tego młoda. Rozmowa o artykule nieoczekiwanie przerodziła się we… flirt. Gdy już wszystko omówiliśmy, a pani doktor dodała mnie do znajomych na Facebooku, spytała, czy planuję w najbliższym czasie wpaść do Teheranu.
– Jeśli Bóg pozwoli, pani doktor, to oczywiście.
– Proszę wtedy dać znać. Pójdziemy na kawę, pokażę panu miasto…
Gdy tylko odłożyłem słuchawkę, pomyślałem o Gwardii Strażników Rewolucji i musiałem założyć polar, bo zrobiło mi się zimno.
Inny problematyczny artykuł, inny zespół badaczy – tym razem z uniwersytetu prowincji KwaZulu-Natal w Pietermaritzburgu (RPA). Druga półkula, szanse, że kiedykolwiek zobaczę na żywo choćby płot wokół kampusu, są bliskie zeru. Koresponduję z autorką, jak wynika z licznie publikowanych w sieci zdjęć – białą Afrykanerką. W którymś momencie telefon:
– Do you speak English?
– Nawet trochę w afrikaans, jeśli wola.
– Nie jestem pewna, czy nowe wersje wykresów będą dobre.
– Proszę przesłać, omówimy to.
– Zaraz… W sumie po co dzwonić…
Ostatnie słowa usłyszałem… na żywo. Zamarłem. Doktor van Stadens (nazwisko zmienione) z przepraszającym uśmiechem wkroczyła do pokoju i wyciągnęła rękę na powitanie.
– Ach, tak pan wygląda… Myślałam, że jest pan wyższy. Przyniosłam wydruki wykresów. Może pójdziemy do kantyny na kawę i je obejrzymy?
Cały świat chce mnie poić kawą, najpierw Iran, teraz RPA. Jutro Japończycy przyślą dronem animowane latte z Tokio. Obejrzałem w sieci kilka zdjęć doktor van Stadens, ale nie sprawdziłem, że od trzech miesięcy robi specjalizację… w Polsce, na tej samej uczelni, na której pracuję. Koledze, który dopytywał, kto to mnie nachodzi, odpowiedziałem, że na parkingu podziemnym są drzwi prowadzące bezpośrednio do RPA.
Mimo że pracuję na uczelni medycznej, pierwszej pomocy umiem udzielać dlatego, że co jakiś czas przechodzę niezbędne szkolenia, a nie dlatego, że działa na mnie genius loci. Szczytem medycyny praktycznej w pracy jest dla mnie opatrywanie plastrem palca przypadkowo przytrzaśniętego klapą kserokopiarki. Raz jednak sytuacja zbliżyła się w pewnym stopniu do Ostrego dyżuru. Chociaż nie, raczej do Daleko od noszy.
Któregoś dnia za moimi plecami otworzyły się drzwi. Dobrze, że byłem sam, bo do pokoju wtoczył się… mężczyzna z zakrwawioną twarzą.
– Szefie, nie wie pan, gdzie tu robią obdukcje?
Rzecz jasna zaprowadziłem pana, gdzie trzeba. Odpowiednie wejście do sąsiadującego z nami kompleksu klinik znajduje się sto metrów od wejścia do naszego budynku. Gdy wróciłem, spotkałem na korytarzu koleżankę.
– Marek, co ty masz na rękach? Krew?
Pomagając poszkodowanemu mężczyźnie, kilka razy dotknąłem jego kurtki, która najwyraźniej także była zakrwawiona. Poszedłem do łazienki. Gdy myłem ręce, wszedł kolega.
– Czy ty myjesz ręce z krwi, czy mi się wydaje?
– Spokojnie, to nie moja krew.
Po tym zdarzeniu przez pewien czas mnie unikał, nie wiem, czemu.
Opłata za publikację (700 euro) powinna stanowić zaporę chroniącą wydawane przez mojego pracodawcę czasopisma przed niepoważnymi autorami. Tyle teoria. Co najmniej raz ewidentnie otarłem się jednak o próbę przekrętu i to takiego w stylu bardziej dalekowschodnim (firma brata szwagra kuzyna plus oszustwa internetowe).
Ten artykuł był naprawdę dobry – obie recenzje pozytywne, autorzy sprawnie wprowadzili wszystkie wskazane przez recenzentów zmiany, redakcja językowa także przebiegła bez tarć. Przyszedł czas, by zapłacić i… fabuła zaczęła przypominać powieść Johna le Carrégo. Na początek autor spytał, czy mogą zapłacić w bitcoinach. Gdy się okazało, że nie, czy przelew może pójść z mikrofirmy z Szanghaju zajmującej się bliżej niezidentyfikowanym importem-eksportem. Przysłali nawet dane do faktury proforma. Wszystko było zapisane mandaryńskimi ideogramami, które nie poddają się przekładowi przy użyciu narzędzi dostępnych w sieci (a jeśli nawet, to rezultat jest bezużyteczny). Dopiero po kilku monitach przyszła wersja po angielsku. Wrzuciłem podany adres firmy-nadawcy przelewu do wyszukiwarki. Okazało się, że budynek na tej posesji został zburzony dwa lata wcześniej, a obecnie na tym miejscu powstaje apartamentowiec. Dramaturgii całej sytuacji dodał fakt, że na uczelni, przy której afiliowany jest autor, pracują trzy osoby, których imiona i nazwiska w angielskiej transkrypcji brzmią jak personalia naszego autora – chińskie ideogramy są inne, bo to inne imiona i nazwiska, różnice między którymi są nie do oddania w językach europejskich (dwie z tych osób to mężczyźni, jedna – kobieta). I co najważniejsze: żadna z nich nie ma podanej przez autora specjalności. Autor nie podał ORCID-u (nie było jeszcze wówczas takiego wymogu). Po dłuższej korespondencji z uczelnią udało się ustalić, o kogo chodzi. W momencie składania artykułu u nas autor jeszcze tam pracował, ale już w trakcie prac nad tekstem się zwolnił, a jego nowe miejsce pracy nie jest uczelni znane. W międzyczasie adres e-mailowy autora przestał być aktywny i wszelki kontakt urwał się aż po dziś dzień. Do teraz nie wiem, jak autor dokładnie się nazywa w zapisie innym niż mandaryński, jak wygląda i jakiej jest płci. Wszystkie strony www, z których ewentualnie mógłbym się tego dowiedzieć, są tylko po chińsku. Osób o imieniu i nazwisku tak zapisywanym w angielskiej transkrypcji jest w Chinach około trzystu tysięcy.
Jeśli była to próba wyprania pieniędzy przez triady, to nie chcę nic wiedzieć, bo mnie też może się coś przytrafić.
Na koniec drobne zdarzenie o metafizycznych konotacjach. Pewnego dnia otrzymałem e-maila od naukowca z Czech z życzeniami urodzinowymi. Przypomniało mi to, że miałem wysłać mu na domowy adres pewną archiwalną publikację naszego wydawnictwa, o której korespondowaliśmy kilka miesięcy wcześniej. Po dwóch tygodniach przesyłka wróciła nieotwarta. W pierwszej chwili pomyślałem, że pomyliłem się w adresie. Spojrzałem na grubą, bąbelkową kopertę i… poczułem, jakby za moimi plecami przeszło coś nieokreślonego (najlepiej pasowałby tu angielski przymiotnik spectral). Niewielki czerwony stempel głosił: Adresát zemřel. Myślę, że tłumaczenie jest zbędne.
Zasięgnąłem informacji na Uniwersytecie Karola w Pradze – czeski badacz zmarł nagle trzy miesiące wcześniej, a mieszkał sam. E-mail został wygenerowany przez program pocztowy na podstawie wprowadzonych dużo wcześniej dat urodzin osób z książki adresowej. Jednak pewien niepokój pozostał. Może taka właśnie nieśmiertelność nas czeka – boty będą przypominały żyjącym, że kiedyś byliśmy wśród nich. Coś jak zaświaty w starożytnych religiach: Szeol, Hades, Ereb, Irkalla. Bezczasowa egzystencja cieni niepamiętających, kim były wcześniej. Egzystencja botów, awatarów, nicków i kont. Napisałem do administratora i pomyślałem o nagrobku, który kiedyś widziałem na cmentarzu na południu Francji: imię i nazwisko zmarłego, data urodzin i śmierci, a pod spodem „Bonne chance, mon vieux!” – „Powodzenia, stary!”.
Wróć