Zbigniew Drozdowicz
Życie akademickie posiada uroki, które zachęcają do brania w nim udziału i możliwie długiego w nim pozostawania. Wypowiem się tutaj nie tyle nawet o samych urokach, co o związanych z nimi sposobach przedłużania sobie akademickiego życia przez osoby, których legitymacja do brania w nim udziału może budzić wątpliwości. Tacy ludzie pojawiają się w różnych grupach akademickiej społeczności – od studentów począwszy, a na wiekowych profesorach skończywszy.
Studenci stanowią najliczniejszą i stosunkowo najbardziej zróżnicowaną część akademickiej społeczności. Większość z nich studiuje nie tylko formalnie, lecz także w miarę na serio, a przynajmniej demonstruje swoją gotowość do takiego studiowania. Na każdym kierunku studiów można jednak znaleźć mniejszość, która ma na ten temat odrębne zdanie. Przy tym potrafi je wyrazić tak, by nie skrócić zbyt szybko swego akademickiego życia. Przywołam dwa przykłady. Oba wzięte z mojej uczelni. Jestem jednak przekonany, że mają one odpowiedniki również gdzie indziej.
Pierwszy nazwałbym „studiowaniem na dobrodzieja”. Skrajnym przypadkiem było wielokrotne „studiowanie” na różnych kierunkach. Jednak na żadnym student nie brał udziału w zajęciach dydaktycznych i nie przystępował do egzaminów. Natomiast na każdym składał wniosek o zasiłek socjalny i go otrzymywał, bowiem potrafił udokumentować trudną sytuację materialną. Zapewne proceder trwałby dłużej, gdyby nie aroganckie zachowanie wobec jednej z pań w dziekanacie. Sprawiło ono, że studentem zainteresował się prodziekan ds. studenckich i w końcu przerwał wyłudzanie świadczeń. Nie można jednak wykluczyć, że ten sposób przedłużania akademickiego życia delikwent kontynuował na innej uczelni.
Drugi sposób nazwałbym „studiowaniem na wędrowanie” z jednego kierunku na inny. Nie widzę wprawdzie niczego nagannego w tym, że studenci po ukończeniu studiów licencjackich podejmują magisterskie na kierunku, który z dotychczasowym ma niewiele wspólnego. W końcu każdy ma prawo do korekty zainteresowań i uzyskania kwalifikacji dających większe szanse na rynku pracy. Sprawa zaczyna budzić wątpliwości wówczas, gdy się trochę studiuje na jednym kierunku i trochę na innym, a na żadnym nie uzyskuje odpowiednich kwalifikacji. Jednak nie o kwalifikacje chodzi, lecz o korzystanie z uroków studenckiego życia. W końcu, gdy się wyczerpią możliwości „wędrowania”, specjaliści od przedłużania sobie studiów nie posiadają wprawdzie przygotowania do zawodu, ale za to mają wiele miłych wspomnień z pobytu na uczelni. Interesującą grupę „wędrowników” stanowią studenci, którzy pełnią funkcje w studenckich gremiach samorządowych i parlamentarnych. O nich przynajmniej można powiedzieć, że walczą nie tylko o permanentny dostęp do uroków akademickiego życia, lecz o dalsze pełnienie funkcji, a czasami także o studia doktoranckie.
Nie korzystam z określeń typu „młodzi pracownicy naukowi” (jeszcze niedawno były to osoby, które nie przekroczyły 33 roku życia, a obecnie granicę tę wyznacza 40 rok życia) czy „niesamodzielni pracownicy naukowi” (oznaczało ono osobę przed uzyskaniem stopnia doktora habilitowanego). Problem nie tylko w tym, że w nauce cechami młodości można się wykazywać niezależnie od metryki, a niesamodzielnością również po uzyskaniu drugiego stopnia naukowego, ale także w tym, że zadaniem pracownika akademickiego jest ciągłe doskonalenie kwalifikacji i dokumentowanie ich osiągnięciami naukowymi, które mogą być obiektywnie ocenione i docenione przez innych. O to ostatnie często trudniej niż o uzyskanie stopnia czy tytułu. Przekonują o tym m.in. różnego rodzaju sprawozdania pracowników akademickich. Przyznam, że z zadowoleniem przyjąłem zamieszczenie przez władze mojej uczelni (UAM) w zakładce „Uczelnia badawcza” otwartego dostępu do wykazu osiągnięć wszystkich jej pracowników akademickich. Wprawdzie pełniąc funkcję dziekana, również upubliczniałem osiągnięcia pracowników mojego wydziału, jednak robiłem to w łagodniejszej formie. Podawałem jedynie sumę przeliczników punktowych za ich publikacje w danym roku i związane z tym miejsce w wydziałowym rankingu. Tak czy inaczej wychodziło na to, że spora liczba pracowników naukowych mojego wydziału nie opublikowała w danym roku ani jednej pozycji. Jednak to, co ujawniły w ostatnim czasie władze UAM, może stanowić poważne zmartwienie dla tych posiadaczy stopni i stanowisk naukowych, którzy swoim nader oszczędnym wykazem osiągnięć przegrywają nawet z niektórymi doktorantami. Mają oczywiście prawo postawić władzom uczelni pytanie, jak teraz mamy żyć i być akademikami, co powiedzą o nas inni akademicy, a także studenci, którzy dotychczas mogli myśleć, że profesorowi należy się bezwzględny szacunek. Można im oczywiście poradzić, aby w końcu wzięli się do poważnej naukowej roboty. Jednak gdyby chcieli i potrafili, to zapewne dawno już by to zrobili. Pozostaje im zatem sztuka przetrwania, z repertuaru której korzystali dotychczas.
Jednym z bardziej rozpowszechnionych sposobów akademickiego przetrwania jest opowiadanie przełożonym oraz koleżankom i kolegom o swoich poważnych badaniach i przygotowywaniu ważnej publikacji, która ma się ukazać w prestiżowym wydawnictwie. Jeśli ktoś sądzi, że to zbyt proste, aby było skuteczne, to jest w błędzie. Takie opowiadanie zapewniło bowiem długie trwanie na uczelni nie tylko pracownikom etatowym, ale także licznym doktorantom. Co więcej, ich opiekunowie i promotorzy niejednokrotnie dawali temu wiarę i byli przekonani, że trafił się im prawdziwy geniusz. Rozczarowanie wprawdzie w końcu się pojawiało, ale czasami dopiero w odległej przyszłości. Znane mi są przypadki „geniuszy”, który potrafili w ten sposób przedłużać sobie studia doktoranckie o kilka lat, a mimo to ich przygoda z uczelnią nie zakończyła się rozprawą doktorską. Niejednokrotnie pracownicy naukowi aktywizują swoją działalność badawczą i publikacyjną przed uzyskaniem stopnia doktora habilitowanego (rzecz jasna bez szaleństw). Później niejeden dochodzi do wniosku, że albo już nie trzeba, albo nie warto się wysilać (bo stanowisko profesora uczelnianego całkowicie go satysfakcjonuje) i przechodzi w stan swoistego „spoczynku”. Mogą temu oczywiście towarzyszyć różne uzasadnienia i usprawiedliwienia – począwszy od eksponowania wartości swoich osiągnięć, a skończywszy na deprecjonowaniu osiągnięć tych, którzy zaliczyli już wszystkie progi akademickiego awansu, a mimo to nie zaprzestali naukowej aktywności i publikują ich wyniki. Właściwie nie wiadomo po co (chyba że chcą w ten sposób zrobić komuś przykrość).
Miałem do czynienia z niejednym akademikiem na dorobku, który był przekonany o ponadprzeciętnej wartości swoich nielicznych osiągnięć, a nawet domagał się uznania ze strony innych. Najbardziej skrajny był przypadek osoby, która wprawdzie przez dłuższy czas nie wykazywała udokumentowanej publikacjami aktywności naukowej, jednak oczekiwała ode mnie jako dziekana nagrody za osiągnięcia, a gdy jej odmówiłem, zaczęła się obnosić się ze swoją „krzywdą”. Zainteresowała nią władze rektorskie, a także prasę. Mogę sobie wyobrazić, jak wielkie musiało być jej rozczarowanie, gdy dziennikarka ujawniła prawdę.
Trzeba jednak powiedzieć, że takie zachowania są raczej rzadkością. Częściej sposobem na akademickie trwanie i przetrwanie kolejnych okresowych ocen jest trzymanie się zasady: im ciszej siedzisz, tym dłużej jesteś członkiem akademickiej społeczności. Pomocne może w tym być podejmowanie obowiązków zastępczych, takich np. jak udział w akademickich gremiach, radach, komisjach, zespołach opiniodawczych itp.
Ta część społeczności akademickiej nie jest aż tak liczna jak poprzednia. Jest jednak również dosyć mocno zróżnicowana. Znajdują się w niej bowiem m.in. osoby, które wieloletnią pracą akademicką zasłużyły na uznanie nie tylko kolegów i współpracowników, lecz także tych, którzy wprawdzie ich osobiście nie znają, jednak doceniają osiągnięcia badawcze i organizacyjne oraz nawiązywanie kontaktów ze znaczącymi uczonymi. Należą do tej grupy również osoby bez znaczących osiągnięć naukowych, które jednak potrafiły stworzyć innym odpowiednie warunki do pracy badawczej i doczekały się uczniów cieszących się uznaniem. Problem zaczyna się wówczas, gdy ci uczniowie zaczynają zgłaszać aspiracje do przejęcia kierowniczych stanowisk, a ich mentorzy nie chcą się pogodzić z faktem, że ich czas minął. Jak poważny może to być problem (i faktycznie nim jest), niech świadczy m.in. fakt, że zasłużeni akademicy potrafią zajmować kierownicze stanowiska aż do emerytury, a nawet dłużej.
Na proste pytanie co w tym złego, nie potrafię udzielić równie prostej odpowiedzi. Nie uważam jednak, że pozostawianie takich osób na etatach w każdym przypadku jedynie obciąża finansowo uczelnię i niczego nie daje po stronie jej zysków. Kwestia ta wymaga jednak uważnego przyjrzenia się każdemu przypadkowi i indywidualnego traktowania. W tej grupie zasłużonych akademików są m.in. osoby, które pełniły na uczelni ważne funkcje kierownicze. Spotkałem się z opinią, że byli rektorzy powinni otrzymywać zatrudnienie na etacie na czas nieograniczony (również w wieku emerytalnym). Nie jest ona całkowicie pozbawiona racji. Nie podpisałbym się jednak pod petycją, aby wszyscy byli rektorzy automatycznie otrzymywali uprawnienie do przetrwania na uczelnianym etacie. Nie byłoby jednak łatwo znaleźć niebudzące kontrowersji kryteria, które wyłoniłyby szczególnie zasłużonych dla uczelni rektorów – nie tylko dlatego, że pamięć ludzka jest zawodna, ale także dlatego, że jest ona selektywna i skłonna do kierowania się zasadą: „co złego, to nie my”. Trzeba również powiedzieć, że niejeden z byłych rektorów zawdzięcza swoje etatowe trwanie nie tyle wdzięcznej pamięci uczelnianej społeczności, ile własnej zapobiegliwości, w tym powołaniu do istnienia jednostek uczelnianych, w których przez długie lata może realizować swoje akademickie kwalifikacje i aspiracje. Być może nie jest to aż tak wielką sztuką, jednak na pewno większą niż w przypadku osób o sporych aspiracjach, ale tak skromnych kwalifikacjach i osiągnieciach naukowych, że przetrwanie kolejnych ocen okresowych graniczy z cudem. Niespecjalnie wierzę w cuda. Uważam natomiast, że każdemu trzeba dać drugą szansę, a jeśli jej nie wykorzysta, to nie powinno mu się dawać kolejnych. Gdyby jednak byłoby to łatwe, to nie mówilibyśmy o sztuce akademickiego przetrwania.
PS. Spotykam się czasami z pytaniem: jak ty to robisz, że mimo osiągnięcia wieku emerytalnego nadal jesteś pracownikiem etatowym uczelni? Po upublicznieniu osiągnięć publikacyjnych jej pracowników znacznie łatwiej mi na nie odpowiedzieć, a przynajmniej nie muszę przekonywać, że nie jestem dla mojej uczelni „chodzącym deficytem”.
Wróć