Piotr Müldner-Nieckowski
Pytanie zawarte w tytule (ale bez pytajnika, bo jest retoryczne) zadaje sobie wielu ludzi, przeważnie mających naiwne wyobrażenie medycyny, ale słyszałem je także z ust – niestety – lekarzy. Ci, którzy zetknęli się z podobnym problemem na przykład w USA, wiedzą, że im mniejszy bezpośredni kontakt pacjenta z żywym lekarzem, tym gorsze wyniki działania medycznego. Filmy o medycynie, takiej jak seriale Good doctor czy Chicago Med, pokazując porządek i skuteczność celowego działania w szpitalnej izbie przyjęć, najzwyczajniej w świecie kłamią. To wymysły scenarzystów, w życiu jest inaczej: bałagan, działanie „na odwal się”, pośpiech dyktowany niechęcią do przybywających chorych, hamowany jedynie przez zagrożenie sądem w razie przekroczenia granic nieudolności.
Medycyna codzienna, ta za małe pieniądze, nie ma tam wiele wspólnego z ogromną chwałą medycyny niecodziennej, zależnej od gigantycznych pieniędzy i wielkiej techniki. Już w latach osiemdziesiątych XX w. pacjenci przywożeni karetkami na sygnale, zanim trafiali przed oblicze lekarzy, powolutku przejeżdżali na noszach przez tunel, w którym były maszyny wykonujące badania laboratoryjne, potem taśmowo przekazujące klientów do poczekalni, aż ktoś się zlituje i zapyta, „co panu dolega”. W szpitalach państwowych (na tak zwanych SOR-ach) jest tam tak do dzisiaj, z niewielką poprawą, bo przybyło badań, które warto chorym robić, gdyż ubezpieczenie więcej wtedy płaci. Doprosić się solidnej oceny i porządnego planu terapeutycznego często nie sposób. Działa spychoterapia, odsyłanie od jednego bardzo wąskiego specjalisty do drugiego, jeszcze węższego.
Zapewniam, że u nas jest trochę lepiej, choć broń Boże nie idealnie, z tym że mniej się robi badań, bo właśnie nikt, w tym NFZ, nie chciałby za nie płacić. Wieloletnia kampania internetowa, samorzutna, moim zdaniem intuicyjna i niesterowana ani przez państwo, ani przez lekarzy, spowodowała, że ludzie zaczęli wierzyć, iż badanie lekarskie polega wyłącznie na pobraniu krwi, moczu, wykonaniu USG i zrobieniu paru fotek rentgenowskich. To tak, jakby ogromna część wiedzy i umiejętności, pompowanych przez bitych sześć lat w studentów medycyny, po studiach miała już nie mieć znaczenia. Słuchawki lekarskie to przeżytek, ozdobnik szyi doktora. Ludzie w to wierzą. Dla nich badanie to wynik laboratoryjny. Zaczynają tak mniemać także, o zgrozo, niektórzy mniej rozgarnięci lekarze. Można to poznać po ich odruchach znachorskich, takich jak sprowadzanie terapii do jednego typu działania, np. jednego leku, w każdym przypadku tego samego.
Tymczasem wiemy już na przykładzie amerykańskim, że system zdalny, bezkontaktowy, który stanowi tam niemal sto procent procesu diagnostycznego, jest mniej skuteczny i wobec tego wyraźnie podnosi poziom zagrożenia powodowanego przez zaplanowaną na tej podstawie terapię – nieudaną, nietrafną czy nawet wręcz szkodliwą. Metoda zdalnej medycyny ruguje obserwację bezpośrednią i wpływ psychoterapeutyczny, ponieważ przesuwa ocenę procesów patologii wyłącznie na sferę czynników fizyko-chemicznych, z niemal całkowitym ignorowaniem stanów psychicznych i problemów socjalnych. Że jest to podejście skrajnie błędne, powie każdy lekarz amerykański i tym bardziej polski, ale mimo to wielu ma skłonność do postępowania wbrew tej tezie. Dlaczego? Bo łatwiej, taniej, szybciej, bez wysiłku, zwłaszcza umysłowego, bez obciążeń etycznych. Wystarczy wprowadzić parametry badań do komputera, a maszyna odpowie, co choremu jest i jak należy go leczyć. Pracowałem w amerykańskim szpitalu, więc wiem. Tam tak jest. Miejsca na myślenie w tym systemie prawie nie ma. Pacjenci chorują gorzej i dłużej, niż by mogli.
Ograniczanie bezpośredniego kontaktu lekarza z pacjentem jest niebezpieczne. Jeśli doktor przeprowadza wywiad lekarski przez telefon albo za pośrednictwem ekranu, to w mojej ocenie traci mniej więcej jedną trzecią skuteczności diagnostycznej, co pociąga za sobą obniżenie trafności terapeutycznej o połowę. Wynika to z tego, że chory nie czuje się wtedy tak zobligowany do mówienia wszystkiego, zwłaszcza prawdy, jak w gabinecie lekarskim. Po drugie pacjent wierzy wówczas tylko w część zaleceń, a nawet nie ufa żadnym. Przestaje oddziaływać to, co w medycynie niechirurgicznej jest tak ważne – bezlekowy wpływ lekarza na przebieg i skuteczność terapii. Pamiętajmy o podstawowej zasadzie, która mówi, że antybiotyk (jak niemal wszystkie inne leki) nie leczy, ale jedynie stwarza organizmowi warunki do samoleczenia, w tym wypadku przez zabicie bakterii. Dlatego Hipokrates mówił: „primum non nocere” (po pierwsze nie przeszkadzać – organizmowi w samoleczeniu).
Zdalny kontakt lekarza z pacjentem gruntownie i na poczekaniu zmienia sposób myślenia lekarskiego. Wielu rzeczy nie widać, nie słychać, nie czuć. Zanikają istotne parametry badania i terapii. Zmysł węchu i dotyku lekarza nie działają wcale. Nie można osłuchać płuc, obmacać brzucha, obejrzeć skóry, nawet kolory są nieprawdziwe. Badań typu neurologicznego, naczyniowego czy okulistycznego nie da się wykonać, a przecież należą one do typowego gabinetowego repertuaru każdego lekarza, w tym lekarza pierwszego kontaktu. A już słyszałem w naszych kręgach dziennikarskich, że słuchawki lekarskie jak w Ameryce – są tylko atrapą, bo przecież wszystko da się zastąpić elektroniką. Otóż nie da się. Na amerykańskich uczelniach medycznych podnoszą się głosy, że czas gonić w tej dziedzinie Europę.
e-mail: lpj@lpj.pl