logo
FA 1/2021 życie akademickie

Ziemowit Malecha

Amerykański sen we Wrocławiu

Amerykański sen we Wrocławiu 1

Podczas pobytu na UNH byłem świadkiem kampanii Baracka Obamy w 2012 roku. W tym czasie dało się odczuć bardzo wyraźnie, że na uniwersytecie popiera się jego kandydaturę. Niejednokrotnie na korytarzach, na tablicach w klasach widziałem naklejki lub napisy „vote Obama”, nigdzie nie widziałem „vote Romney”.

Wyzwania związane z umiędzynarodowieniem oraz szerszą rozpoznawalnością polskich uczelni, ale także niejasne motywacje władz niektórych z nich wyrażone w poparciu protestów organizowanych przez Ogólnopolski Strajk Kobiet, zainspirowały mnie do podzielenia się doświadczeniami z pobytu na kilku amerykańskich uniwersytetach.

W latach 2010–2014 przebywałem na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor, Uniwersytecie Colorado w Boulder oraz Uniwersytecie New Hampshire (UNH). Najwięcej czasu spędziłem na tym ostatnim i większość przedstawionych poniżej zdarzeń będzie związana z tą uczelnią. Mój wyjazd do USA nastąpił krótko po otrzymaniu stopnia doktora. Przed wyjazdem przepracowałem około roku na Politechnice Wrocławskiej jako asystent naukowo-dydaktyczny. Znaczącą różnicą, która rzuciła mi się natychmiast w oczy po przyjeździe do USA, było wzajemne traktowanie się naukowców oraz stosunek pracowników administracyjno-technicznych do pracowników naukowych. Można to streścić dwoma słowami: szacunek oraz zaufanie.

W USA tytuł profesora jest używany wobec każdego pracownika naukowo-dydaktycznego. Kolejne szczeble kariery to: assistant professor, associated professor, (titular) professor. Inne stanowiska to adjunct professor czy research professor. Według moich obserwacji ma to przynajmniej dwa ważne i pozytywne dla życia akademickiego aspekty: wszyscy pracownicy cieszą się podobnym szacunkiem ze strony środowiska zewnętrznego oraz czują, że należą do jednej rodziny akademików. Pomaga w tym także sposób, w jaki odnoszą się do siebie sami profesorowie. U nas powszechnie używa się całego zestawu tytułów. Można zapewne oszacować, że czas potrzebny na wypowiadanie za każdym razem: profesor doktor habilitowany inżynier…, doktor habilitowany inżynier profesor uczelni…, doktor inżynier… zajmuje sporą część oficjalnych spotkań. Na podobnych spotkaniach w USA używa się zazwyczaj: Ben, Greg, Jan, Joe.

Jeżeli chodzi o relacje student – profesor, to sytuacja jest podobna. Powszechnym zwyczajem jest, że prowadzący zwracają się do studentów po imieniu. Nie wpływa to negatywnie na pracę studentów. Wręcz przeciwnie, są oni praktycznie zawsze zaangażowani w zajęcia oraz sumienne wykonywanie poleceń prowadzących. Zjawisko ściągania lub oszukiwania praktycznie nie istnieje. Dobrze ilustruje to zdarzenie, którego byłem świadkiem. Przebywałem w pokoju razem z kilkoma profesorami. Jeden z nich przyszedł po radę, bo złapał studenta na ściąganiu. Rozpoczęła się zaskakująca dla mnie wymiana zdań, w której wszyscy wyrażali szczere zmartwienie zaistniałą sytuacją. Konkluzją było to, że ów student może mieć problemy osobiste, które skłoniły go do ściągania, więc może potrzebować pomocy psychologicznej. Moja mina musiała stawać się coraz bardziej wymowna, bo w końcu zapytali, czy z ich diagnozą jest coś nie tak…

Amerykański sen we Wrocławiu 2

Zaklejone ściany

Warto dodać, że studia magisterskie w USA są bardziej elitarne i wymagające niż u nas. Poziom nauczania jest wyższy, a sami studenci drugiego stopnia są praktycznie traktowani jak studenci studiów doktoranckich. Jest to szczególnie widoczne, gdy zwrócimy uwagę na różnice w traktowaniu studentów pierwszego stopnia (undergrad) oraz studentów drugiego stopnia (grad). Zmiana, jaka dokonuje się między przejściem ze stanu undergrad do stanu grad, ma znamiona przemiany fazowej lub osobliwości typu „skok”. Undergrad są traktowani jak uczniowie szkół średnich, starsi koledzy nazywają ich kids. W praktyce nie mogą nawet kupić piwa… Po drugiej stronie nieciągłości mamy już ludzi dorosłych, odpowiedzialnych, samodzielnych, nierzadko zaangażowanych w poważne projekty, słuchających z uwagą wykładów, odrabiających wszystkie zadania domowe na czas, przygotowanych do egzaminów.

Różnic w życiu polskiego i amerykańskiego uniwersytetu można naprawdę doświadczyć, przechadzając się po dowolnym korytarzu. Ściany są przeważnie zajęte przez plakaty pokazujące wyniki lub informujące o prowadzonych badaniach. Praktycznie na wszystkich drzwiach jest coś naklejone lub wywieszone i nie są to wyniki kolokwiów. Znajdują się tam też dowcipy słowne bądź graficzne, jakieś ważne sentencje czy inne obrazki, z którymi identyfikuje się mieszkaniec danego pokoju. Studiując drzwi przez kilka chwil można dowiedzieć się sporo o osobie po drugiej stronie. Wracając na nasze korytarze, miałem wrażenie, że przyjechałem do szpitala. Przywitały mnie puste, czyste białe ściany…

Wiele rzeczy można wymieniać, aby pokazać, jak amerykańskie uczelnie dbają o swoich pracowników. Bardzo mi się podobało, że wszystkie obiekty sportowe stały przede mną otworem i to bezpłatnie. Musiałem tylko zadeklarować, że będę korzystał z czegokolwiek minimum dwa razy w tygodniu: basen, siłownia, boiska, piłki, namioty, narty, buty, wspinaczka…

Przez dwa semestry uczęszczałem na zajęcia na strzelnicy. Poznałem wielu studentów, którzy przychodzili z własną, bardzo różnorodną bronią. Poznałem weteranów, którzy przychodzili z jeszcze bardziej cudacznymi karabinami, doradzali i pokazywali, jak działają. Opowiadali o misjach, ranach, wypadkach. Wszyscy przestrzegali żelaznych zasad obchodzenia się z bronią i dało się odczuć, że możliwość jej posiadania jest czymś naprawdę ważnym. Tajemnicą poliszynela jest to, że na kampusie nie można posiadać broni, dlatego wielu studentów mieszka poza uniwersytetem…

Absolwenci są wizytówkami

W życiu uniwersytetów amerykańskich bardzo ważne miejsce zajmuje biuro do spraw studentów i pracowników międzynarodowych. Jako że sam należałem do tej grupy, często tam bywałem. Poza pracami administracyjnym biuro było bardzo pomocne w sprawach wizowych, prawnych i tym podobnych. Ku mojemu zaskoczeniu organizowało także regularne spotkania i warsztaty dla przybyszów z odległych krain. Na jednym z takich spotkań tłumaczono, że zimą dobrze nosić czapkę… W pierwszej chwili wydało mi się to dość zabawne, ale po chwili dotarło do mnie, że są wśród nas osoby, które nigdy w życiu nie widziały zimy, lub pochodzące z tak innych kulturowo miejsc, że otaczająca je rzeczywistość mogła być stresująca i niezrozumiała. Wiele z nich przebyło bardzo ciężką i długą drogę. Byli tacy, którzy uciekli przed wojną lub więzieniem, a w Ameryce uczyli się funkcjonowania w normalnym środowisku.

Zauważyłem, że każdy zagraniczny student traktował pobyt na uniwersytecie bardzo poważnie. Byli to przeważnie pracowici ludzie, którzy wybrali uczelnię ze względu na jej renomę. Niestety na naszych uniwersytetach zbyt często tak nie jest. Brak dobrej rozpoznawalności i międzynarodowej renomy próbuje się nadrobić przyjmowaniem zagranicznych studentów bez wystarczającej weryfikacji ich wiedzy. Z mojego doświadczenia, a także wielu innych pracowników, wynika, że studenci często mają podstawowe braki w wiedzy oraz umiejętnościach. Zdarza się, że są przepychani na siłę, aż kończą studia z tytułem magistra. Jestem przekonany, że żadna amerykańska uczelnia nie pozwoliłaby sobie na to. Tam podstawą jest zasada, że absolwenci są naszymi wizytówkami i żywą reklamą. Wydaje się naturalne, że nasze uczelnie powinny także postawić na jakość zagranicznych studentów, a nie na ilość.

Amerykański sen we Wrocławiu 3

Znaczący wypadek

Bez wahania stwierdzę, że pod wieloma względami amerykańskie uniwersytety stanowią wzór, który nader często warto naśladować. Było jednak kilka rzeczy, które dodały łyżkę dziegciu do beczki miodu. Jedna z nich to pewnego rodzaju nieporadność. Zdarzenie, które przedstawię poniżej, wydało mi się tak absurdalne, że do dziś się zastanawiam, czy nie był to tylko sen. Mój pokój znajdował się na ostatnim, trzecim piętrze nowego skrzydła budynku. Przy suficie (pod panelami dekoracyjnymi) biegły rury centralnego ogrzewania, wodociągowe oraz inne przewody. Na łączeniu skrzydła z resztą budynku była pewna niestabilność. Kilka miesięcy przed katastrofą na ziemi pojawiło się wiaderko, do którego kapała woda z rury zza odsłoniętego panelu. Kapała i kapała, wiaderko się napełniało i ktoś je opróżniał. W dniu zero przyszedłem do pracy jak zwykle, złapałem za klamkę i dokładnie w tym samym momencie główna rura z gorącą wodą CO pękła z hukiem na pół…

Do dziś się zastanawiam, czy efektem motyla nie spowodowałem tej katastrofy. Stanąłem jak wryty i patrzę, jak gorący, brudny wodospad zalewa całe piętro. Leje się i leje, kilka chwil i praktycznie cały korytarz jest zalany. Pierwsza myśl, zaraz pewnie przyjdzie jakiś pracownik techniczny, zakręci zawór, potem kilka(set) szmat i po sprawie.

Jednak nie. Mija minuta za minutą, ludzie wystawiają głowy z pokoi, patrzą, że się leje. Chowają głowy, zamykają drzwi i wracają co pracy. Tutaj włączyła się we mnie polska natura, wiedziałem, że coś muszę zrobić. Szukać zaworów, ratować budynek. Udałem się do sekretariatu po drugiej stronie korytarza i mówię, że leje się i leje. Pytam, gdzie są zawory, mówię, że trzeba po kogoś dzwonić. Szerokie oczy, niezrozumiałe dźwięki, brak inicjatywy, a tu się leje i leje. Praktycznie wszystkie pokoje zalane, już trzeba podwijać nogawki…

Nagle rozlega się alarm przeciwpożarowy, otwierają się wszystkie drzwi, wszyscy opuszczają pokoje i udają się na miejsce zbiórki. Minęło dobre kilkanaście minut. Gorąca, brudna woda spływa po ścianach, po schodach. Po chwili zostałem tylko ja i parująca, gorąca rzeka. Powolnym krokiem udałem się do wyjścia przez opustoszały budynek.

Alarm wyje dalej. Woda leje się przeszło pół godziny. Do budynku wchodzą strażacy. Podchodzę do jednego z nich i pytam, czy wie, co się dzieje. Strażak odpowiada, że nie, więc mu tłumaczę, że tam na trzecim piętrze pękła rura i się leje. Strażacy gdzieś poszli, po jakimś czasie zakręcili zawór. Powiedzieli, że można wracać do pokojów, ratować dobytek.

Totalnie zalane trzy piętra, w moim pokoju wody kilka centymetrów, w innych podobnie, ludzie brodzą w wodzie. Lodówki, komputery, mikrofalówki podłączone do prądu, jakby woda nie była zagrożeniem… Na szczęście mój komputer stoi na biurku i go nie zalało. Przez kolejne miesiące na podwórkach stało parę wielkich agregatów, zasilających wielkie wiatraki, ustawione w kilku miejscach w budynku. Setki książek w śmietniku. Suszenie i renowacja. Koszt – pewnie z milion dolarów.

Kolejna, może nawet jeszcze bardziej gorzka od dziegciu rzecz: na pierwszy rzut oka uniwersytety amerykańskie wydały mi się bardzo różnorodne, jednak po głębszej analizie dało się zauważyć, że obowiązywał tam przeważnie jeden światopogląd mieniący się różnymi barwami. Myśli liberalne oraz (nawet skrajnie) lewicowe były dużo bardziej eksponowane niż wartości tradycyjne lub konserwatywne. Miałem wrażenie, że te drugie zostały zepchnięte do kąta, w którym można było mówić tylko szeptem.

Podczas pobytu na UNH byłem świadkiem kampanii Baracka Obamy w 2012 roku. W tym czasie dało się odczuć bardzo wyraźnie, że na uniwersytecie popiera się jego kandydaturę. Niejednokrotnie na korytarzach, na tablicach w klasach widziałem naklejki lub napisy „vote Obama”, nigdzie nie widziałem „vote Romney”. Nie wydaje mi się, żeby zabrakło zwolenników Romneya, raczej miałem wrażenie, że byli oni w pewien sposób napiętnowani.

Z przykrością muszę stwierdzić, że podobna sytuacja miała miejsce niedawno na mojej uczelni, Politechnice Wrocławskiej. Znacząca grupa pracowników wyraziła swoje zdanie oraz sprzeciw wobec wikłania uczelni w polityczno-ideologiczne protesty ostatnich miesięcy. Pracownicy ci zostali zredukowani przez sprzyjające protestom media do „fanatyków katolickich” oraz „narodowych katolików”, a ich słowami manipulowano tak, aby przypisać im złe intencje.

Uważam, że w procesie unowocześniania naszych uczelni powinniśmy czerpać z dobrych rozwiązań uniwersytetów amerykańskich. Niestety wygląda na to, że rozpoczynamy od tych nie najlepszych. Wydaje się, że na wielu polskich uczelniach świadomie dąży się do wyrugowania poglądów i postaw opartych na wartościach tradycyjnych oraz patriotycznych kosztem wielobarwnej iluzji.

Dr hab. inż. Ziemowit Malecha, Wydział Mechaniczno-Energetyczny Politechniki Wrocławskiej

Wróć