Marcin Chałupka
„Rzeczywistość pozytywnie zweryfikowała możliwości uczelni w zakresie prowadzenia kształcenia w trybie zdalnym”, podsumował Pan Minister Wojciech Murdzek (w wywiadzie dla DGP Obrona online także po epidemii z 25 V 2020 s. B11). „Dlatego wprowadzimy w rozporządzeniu w sprawie studiów wyższy limit punktów ECTS, jaki może być uzyskany w ramach kształcenia z wykorzystaniem metod i technik kształcenia na odległość do 75 proc. na kierunkach studiów o profilu ogólnoakademickim” – dodał Pan Minister.
No tak, ale czy to nie zaszkodzi jakości? Przecież przez wiele lat próg 40-50-procentowy, wyznaczający zakres przyzwolenia prawem na e-kształcenie, broniony był z okopów argumentów projakościowych, że więcej zaszkodzi jakości. Skoro e-kształcenie jest tak fajne i „rzeczywistość pozytywnie zweryfikowała”, to dlaczego 75 proc., a nie 80 czy 95, a może 100 procent? Dlaczego nie wedle wyboru uczelni i studenta w zależności od specyfiki danego efektu? Czemu mają służyć dalsze etatystyczne regulacje w tym zakresie? Czy gdyby nie „wymuszenie koronawirusowe”, to okopy projakościowości, z których ostrzeliwano postulaty zniesienia limitów procentowych dla e-kształcenia, nadal byłyby pełne żołnierzy? Czy bez tych okopów – już na lata przed koronawirusem – liczne uczelnie nie rozwijałyby e-kształcenia z motywacji ekonomicznych, ale regulacja prawna blokowała te opcję? Czy gdyby nie takie limituące przepisy, już dawno moglibyśmy stwierdzić, że „rzeczywistość pozytywnie zweryfikowała”?
„Jest to żałosne i śmieszne”. Tak prof. Radosław Rybkowski, dyrektor Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego, skomentował doniesienie, iż „W przyszłym roku akademickim brytyjski Uniwersytet w Cambridge nie będzie prowadził wykładów w tradycyjnej formie, z powodu epidemii koronawirusa zajęcia zostaną przeniesione do internetu – poinformował w środę Reuters. – Ponieważ prawdopodobne jest, że zasada zachowania dystansu społecznego będzie nadal wymagana, uniwersytet zdecydował, że w następnym roku akademickim nie będą odbywały się wykłady w tradycyjnej formie – napisano w oświadczeniu władz uczelni”. W dalszych słowach Pan Dyrektor stwierdza: „Uniwersytet i brytyjski minister ds. szkolnictwa wyższego zaczynają równać do różnego rodzaju fabryk dyplomów, które oferują pseudoedukację na zasadach: roczny kurs w dwa tygodnie, wysyłamy materiały, robimy fikcyjny test i dajemy, siłą rzeczy, fikcyjny dyplom”.
Na tle słów Pana Dyrektora Rybkowskiego rozważmy: po pierwsze, czy każde pełne, czyli w stu procentach e-kształcenie, sprowadza każdą uczelnię do „fabryki dyplomów”? Bo jeśli nawet Cambridge podpadł pod to, dotychczas pejoratywnie rozumiane, określenie, to może jego kwalifikacja oceniająca właśnie straciła swój (czasem instrumentalizowany) pejoratywny wydźwięk? Może w ogóle masowość kształcenia, podnoszenie wskaźnika skolaryzacji, wymaga narzędzi adekwatnych do tej masowości? Może cytowane z resentymentem argumenty o relacji mistrz – uczeń służą bardziej ochronie zapotrzebowania na mistrzów niż potrzebom i oczekiwaniom uczniów? Po wtóre, czy niski próg e-kształcenia automatycznie nie pozwala nazwać uczelni „fabryką dyplomów”? Czy taśmowe wypuszczanie magistrów kształconych w siedzibie co do zasady poprawia jakość? Wreszcie, czy negowanie możliwości uzyskiwania zdalnie praktycznie wszystkich efektów uczenia się na niektórych kierunkach, uzasadniane brakiem nasiąkania „klimatem uczelnianym”, nie zawiera w tle sugestii, że to raczej samo obracanie się w danym kręgu towarzyskim daje korzyści życiowe? Ale wtedy może nie wliczajmy owoców takiego networkingu do jakości kształcenia, za jaką płaci się w czesnym czy dotacją podatnika? A jeśli już, to może wprost powiedzmy, że przysporzenie edukacyjne bierze się na danym kierunku nie z dydaktyki, a „sitwoplecenia”, i zastąpmy siedzenie na wykładzie wycieczkami integrującymi? Ewentualnie, że sama renoma danej uczelni czy wydziału przyciąga najlepszych kandydatów i czasem wystarczy tego… nie zepsuć?
Tak jak przed konronawirusem dane regulacje nie musiały odzwierciedlać wyłącznie interesu kształconych, a mogły stanowić m.in. odbicie poziomu gotowości grupy kształcących (dominującej w oczach regulatora) na poddanie się presji rynku i nowych narzędzi dystrybuowania wiedzy, tak i po koronawirusie regulacje sektora także nie muszą bazować głównie na przyzwoleniu dla wolności edukacyjnego rynku odpowiedzialnego wyboru czy umowie studenta i uczelni. Nadal mogą bowiem stanowić kompromis wyżej wspomnianej gotowości z wymogami innych presji zewnętrznych, np. związanych z efektami pierwszej światowej teleepidemii.
Wróć