Dariusz Galasiński
W 1991 roku, rok po uzyskaniu doktoratu z filologii polskiej, wyjechałem do Wielkiej Brytanii. Przez lata byłem częścią międzynarodowego systemu postępowań awansowych, które zresztą dość znacznie różnią się między sobą. Jedne uczelnie najpierw dokonują wstępnej selekcji, inne nie, jedne mają recenzentów tylko spoza uczelni, inne nie. Przez te blisko 30 lat procedury były dopracowywane (kto np. powinien napisać prośbę o recenzje, jak lepiej wyłaniać stosownych recenzentów, jakie dokumenty wysłać recenzentowi), jednak esencja postępowania awansowego pozostawała niezmienna. Kilka osób na odpowiednim poziomie naukowym ma się wypowiedzieć na temat dorobku naukowego kandydata, pozostałych kilka osób wyrabia sobie zdanie na podstawie recenzji. Nic więcej.
W nauce polskiej, mam wrażenie, jest inaczej. Dyskusje na temat tego, jak ma wyglądać profesura czy habilitacja, ba, czy w ogóle habilitacja jest potrzebna, trwają, odkąd pamiętam. Trzech recenzentów, kolokwium, superrecenzent i CK; czterech recenzentów, kolokwium i rada wydziału; czterech recenzentów, brak kolokwium i rada wydziału, ale postępowania publiczne; teraz częściowo wracamy do kolokwium (tego niesamowitego obrzędu pokazywania habilitantowi, gdzie jego miejsce), ale zamieniamy radę wydziału na radę dyscypliny, a sama habilitacja nie jest obowiązkowa. W głowie się kręci!
Dyskusje oczywiście się nie skończyły, jestem też pewien, że będą nadal stanowiły ważny element polskiego sztafażu akademickiego. Nadal też będziemy sobie rwać resztki włosów z głów czy kolokwium dla wszystkich, czy kontrola zewnętrzna, a na dodatek, w jakich to dyscyplinach będziemy w ogóle mogli habilitację robić. Podobnie z tytułem naukowym.
Gdy zastanawiałem się, skąd ta różnica między nauką polską a tą, w której funkcjonowałem przez trzy dekady, odpowiedź zawsze pozostawała ta sama. Otóż fundamentem wszelkich postępowań awansowych „tam” było i jest silne zaufanie do rzetelności osądu recenzenckiego. Nigdy nie spotkałem się z dyskusją podważającą wypowiedź recenzenta (a w różnych rolach przeczytałem i omówiłem kilkaset recenzji awansowych w kilku krajach). Gdy recenzenci się nie zgadzali, komisje awansowe usiłowały dociec źródeł niezgody, zawsze pozostając jednak na stanowisku, że niezgoda jest autentyczna i pochodzi z odmiennej, acz zawsze rzetelnej, oceny dorobku kandydata.
A teraz popatrzmy na sytuację polską. Ręce można załamać, czytając na łamach FA rubrykę prof. Marka Wrońskiego. Nie, nie dlatego, że pracownicy nauki są nieuczciwi (wszędzie bywają), ale dlatego, że nawet najlepsze uczelnie chcą zamieść te nieuczciwości pod dywan, a na postępowaniach dyscyplinarnych można się uczyć braku przejrzystości. Osiem lat istnienia blogu http://habilitant2012.pl/ to osiem lat lektury o postępowaniach awansowych, które odbierają chęć do życia.
Negatywne recenzje z pozytywnymi konkluzjami, recenzje z karygodnymi błędami, recenzje od szefów, rodzice jako promotorzy, przepisywanie autoreferatów do recenzji, kłótnie o naturę dyscypliny, recenzje habilitacyjne na profesorskich blogach, tuzy polskiej nauki, którzy umawiają się, kto nie dostanie habilitacji… A przecież to tylko niewielka część tego wszystkiego, co czytamy w postępowaniach habilitacyjnych i profesorskich. Strach myśleć o tym, czego nie czytamy. A wszystko, rzecz jasna, oblane pompatycznym sosem znacznego wkładu w naukę. Nie, nie w naukę polską, w naukę w ogóle. Jeśli poważnie traktować przepisy ustawy, polska nauka ma więcej osób zmieniających tory nauki niż reszta galaktyki!
I gdy czytam to wszystko, odmawiam poważnej debaty na temat tego, jak ma wyglądać habilitacja czy profesura. Jakakolwiek zmiana postępowań awansowych nie spowoduje tego, że recenzenci piszący nierzetelne recenzje nagle doznają objawienia uczciwości akademickiej; odpowiednie komisje zaczną wypalać żelazem nieuczciwość akademicką, a każdy habilitant czy profesorant będzie dobrze wiedział, że niepowodzenie wynika z uczciwego namysłu nad dorobkiem. Warto uświadomić sobie, że nawet upublicznienie recenzji nie spowodowało tego, że recenzenci zaczęli choćby weryfikować to, co piszą. Nie zrobi też tego żadna kolejna zmiana w procedurze.
I w ten sposób dochodzimy do sedna sprawy. Odnoszę wrażenie, że gorące dyskusje nad tym, czy organizować kolokwia habilitacyjne (przeżyłem dwa – mam, absurdalnie, dwie habilitacje) są próbą niedyskutowania o tym, że wśród nas zasiadają, piastują, namaszczają osoby, o których pisze Wroński i anonimowy habilitant2012. I dopóki my wszyscy będziemy tolerować nieuczciwe czy nierzetelne zachowania, bo jeden przecież tylko zapomniał zacytować, a drugi troszczył się wszak o dobro, dopóty nie ma sensu dyskutować o postępowaniach awansowych.
Zanim zaczniemy się martwić o to, jak przeprowadzać habilitacje czy profesury, potrzebna jest uczciwa dyskusja na temat fundamentów nauki, którą uprawiamy. Nie, nie na temat nieuczciwości (ona była, jest i będzie), ale na temat tego, jak sobie z nią radzić. Plagiaty, koleżeńskie recenzje, ustawki awansowe, dopisywanie się do artykułów, komisje dyscyplinarne, to wszystko wymaga bolesnej debaty i środowiskowego popatrzenia w lustro, bez zastanawiania się, co na zachodzie, a co gdzie indziej.
Nie wykluczam, że z tej debaty nie wyniknie nic. Jednak bez niej nauka polska nadal będzie funkcjonować we wszechświecie równoległym. Pozostanie nam tylko radość z tego, że to my, a nie reszta świata, mamy ustawowo zagwarantowany znaczny wkład w naukę. No i kolejne dekady dyskusji.
Prof. dr hab. Dariusz Galasiński jest absolwentem polonistyki.Habilitował się z lingwistyki oraz psychologii. Jest profesorem nauk humanistycznych. Prowadzi badania na styku lingwistyki i psychologii. Po 30 latach pracy w Wielkiej Brytanii wrócił do Polski. Wykładał na SWPS, a obecnie pracuje na Wydziale Anglistyki UAM.