To nie jest dobra książka na czas epidemii. Zmusza do myślenia o tym, na jakim poziomie rozwoju medycyny jesteśmy obecnie. W końcu dawni „medycy” też wierzyli w skuteczność własnych terapii… A może właśnie to jest dobra książka na czas epidemii, bo po prostu zmusza do myślenia?
Tonący brzytwy się chwyta, więc w sumie nie powinnam się dziwić, że przy dawnym niedoborze lekarzy i wiedzy o ludzkim organizmie chwytaliśmy się przeróżnych terapii. Nasze polskie wygrzewanie Rozalki w piecu wcale nie byłoby na szczycie tych najbardziej dziwacznych. Choć wiele z nich wiązało się właśnie z wysoką temperaturą. Na przykład ból głowy zwalczano rozgrzanym żelazem przykładanym do skroni albo skrapianiem czoła wrzącym olejem. Na pewno po takim zabiegu bólu głowy już się nie czuło.
Powszechnym sposobem leczenia wszelkich dolegliwości było wywoływanie wymiotów. Według Herodota już starożytni Egipcjanie przynajmniej raz na miesiąc zażywali środki wymiotne dla „zachowania zdrowia”. Regularne wymioty zalecał też Hipokrates. Powszechnym środkiem wykorzystywanym w tej „terapii” był antymon – toksyczny pierwiastek chemiczny. W czasach największej popularności tego środka modne były również pięknie zdobione kielichy wymiotne w równie pięknych futerałach. Sam antymon należy do grupy metaloidów, więc się nie rozkładał. Po przejściu przez układ trawienny mógł być – i był – używany ponownie. Podobno pigułki z antymonem dziedziczono z pokolenia na pokolenie…
A teraz zajmijmy się czymś szlachetniejszym. Przez tysiące lat próbowano uzyskać lekarstwo ze złota. To ono miało dać nieśmiertelność, stać się eliksirem życia. Problem był tylko z jego przyjmowaniem. Aż w końcu około roku 1300 alchemikowi zwanemu Gaberem udało się opracować metodę roztwarzania złota. Wprawdzie wyszła mu żrąca mieszanka kwasów azotowego i solnego, ale w wyniku dalszych reakcji powstawał chlorek złota, nadający się do picia po rozrzedzeniu wodą. Nawet sławny Paracelsus uważał, że pitne złoto może uleczyć wszelkie choroby. Ale się mylił, bo taki trunek był toksyczny. Mógł za to uszkodzić nerki oraz wywołać chorobę zwaną gorączką złota – wysoką temperaturę, wzmożoną produkcję śliny i częste oddawanie moczu.
W XVIII wieku leczenie złotem straciło swą popularność po krytyce niektórych chemików, ale wróciło do łask już w wieku XIX, kiedy to desperacko szukano środka zwalczającego syfilis. Tę chorobę jednak najczęściej traktowano rtęcią, promowaną wcześniej przez wspominanego już Paracelsusa. Powstawały nawet specjalne łaźnie, w których wdychano opary rtęci. Ich ówczesnym zwolennikom nie wytłumaczylibyśmy, dlaczego dziś w aptece nie można kupić termometru rtęciowego. Współcześni klienci też często tego nie rozumieją.
Nie sposób nie wspomnieć o terapii, która powstała dzięki naszej rodaczce – Marii Curie. Razem z mężem odkryła ona i wyizolowała rad. Szybko się okazało, że pierwiastek ten ma niezwykłe zdolności niszczenia komórek rakowych. Ale dlaczego zatrzymywać się na nowotworach? Radem próbowano leczyć nadciśnienie tętnicze, cukrzycę, artretyzm, reumatyzm, podagrę oraz gruźlicę. Co więcej, dodawano go do kremów upiększających (hasło reklamowe z tamtego okresu, „Promieniuj radością i pięknem”, na pewno jest bardzo chwytliwe), balsamów, mydeł oraz pasty do zębów.
Jak jeszcze można leczyć? Oczywiście na przykład upuszczaniem krwi, lobotomią, lewatywami, zwłokami, głodówkami, seksem, narkotykami, truciznami, światłem. I oczywiście królewskim dotykiem. Terapii na czas epidemii mamy sporo do wyboru.
Na szczęście, mam nadzieję, większość z nas korzysta z wiedzy prawdziwych lekarzy, choć wyznawców leczenia w stylu „doktora” Ziemby niestety nietrudno znaleźć.
Justyna Jakubczyk
Lydia KANG, Nate PEDERSEN, Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny, tłum. Maria Moskal, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019, seria: #nauka.
Wróć