Aleksandra Ziembińska-Buczyńska
Zapytana przez redakcję „Forum Akademickiego”, co wiemy o naszych studentach, od razu pomyślałam: „No sporo, sporo, w końcu uczę już szesnaście lat. Mogę o tym napisać”. To było trzy tygodnie temu. A ja nadal zastanawiam się CO tak naprawdę o nich wiem? Całe moje zawodowe życie uczyłam na uczelni technicznej. Niektórzy mogliby pomyśleć, że to trochę dziwne, zważywszy na fakt, że jestem mikrobiologiem i zajmuję się ekologią drobnoustrojów. Jednak ta tematyka badań świetnie wpisuje się w aktualne trendy inżynierii środowiska i jest tam potrzebna. Dlaczego zwracam na to uwagę? Ponieważ moja specjalizacja powoduje, że współpracuję ze studentami na kierunkach, które mają sporo z „bio” wspólnego, ale studiują na uczelni technicznej i wydaje im się, że do niczego im to niepotrzebne, bo przecież będą inżynierami. Nie ma nic bardziej mylnego.
Co gorsza, mało który student zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkie składowe studiów, stanowiące odrębne przedmioty, są im potrzebne do poznania pewnej całości, jaką jest otaczający nas świat. Szczególnie jest to widoczne w przedmiotach przyrodniczych: biologii, chemii, fizyce. Każdy przedmiot opisuje tę samą przyrodę, jednak studenci z reguły tego nie widzą. Trudno powiedzieć, na ile winni są tu wykładowcy, którzy czasem uznają to za sprawę oczywistą, a na ile fakt, że już od szkoły podstawowej młodzież uczy się osobnych przedmiotów „pod klucz”, nie łącząc ze sobą zagadnień i faktów, które tak mocno się przenikają. Przychodzą potem na studia z wiedzą poukładaną „w szufladkach”, a my oczekujemy od nich właśnie syntezy i jesteśmy rozczarowani, że nasza współpraca nie układa się tak, jak byśmy tego oczekiwali.
Z jednej strony pojawia się pytanie, czy nauczyciele akademiccy powinni nadrabiać to, czego nie nauczyli niektórzy nauczyciele niższych stopni nauczania? Z drugiej strony jednak może właśnie od przekazania takiej wiedzy powinniśmy zacząć, żebyśmy mieli możliwość budowania ich dalszej edukacji.
W pierwszych latach uczenia przeszło przez moje ręce bardzo wielu studentów biotechnologii, inżynierii środowiska i ochrony środowiska. Wtedy też mocno dbałam o zawodowy dystans pomiędzy mną i studentami, których uczyłam. Teraz myślę, że każdy młody nauczyciel ma obawy, czy młodsi koledzy, którzy nagle stali się jego studentami, nie spróbują „wejść mu na głowę”. Dlatego też zgodnie z podstawową zasadą dydaktyczną na początku „przykręcałam śrubę” po to, żeby pod koniec semestru móc z czystym sumieniem ją poluzować. I wbrew pozorom właśnie wtedy miałam ze studentami dużo lepszy kontakt niż teraz. Bardzo wielu z nich właśnie z powodu tej „śruby” realizowało dodatkowe projekty naukowe, angażowało się w popularyzację nauki i działania organizacyjne, bez pytania o to, co z tego będą mieli, bo wiedzieli, że chodzi o proces uczenia się i to obustronny. Łatwiej było im się ze mną zaprzyjaźnić i odnoszę wrażenie, że wtedy tego też oczekiwali.
Od dłuższej chwili jednak obserwuję z rosnącym niepokojem – i, nie ukrywam, z żalem – zwiększanie się dystansu pomiędzy mną a moimi studentami. I z przykrością odkrywam główny powód takiego stanu rzeczy. To czas. I nie chodzi tylko o to, że zwiększa się różnica wieku pomiędzy nami, choć być może zmiana światopoglądu wraz z wiekiem jest również powodem takiej sytuacji. Chodzi głównie o czas, który mogłam poświęcić na kontakt ze studentem, na rozmowę, często pozanaukową, właśnie po to, żeby go poznać, zainteresować czymś niekoniecznie związanym z przedmiotem, którego uczyłam, pomóc znaleźć interesujące go zagadnienie, nie zawsze z mojej działki. W powodzi papierologii, działań organizacyjnych, wypełniania tabelek, slotów i tworzenia regulaminów brakuje mi czasu na przyjrzenie się moim studentom uważniej, porozmawianie nie tylko o ich planach badawczych, ale też może i o czymś ważniejszym, bo o rzeczach nienaukowych. Często szukam tego czasu rozpaczliwie, jednak jak bym nie liczyła, doba ma tylko 24 godziny.
Nasuwa mi się też pytanie: czy brak czasu to tylko moja wina? Chyba nie. Przyglądając się aktualnemu pierwszemu czy drugiemu rokowi widzę, że pokolenie studentów wkraczających teraz na uczelnie ma zupełnie inne priorytety niż chociażby studenci dziesięć lat temu. Co więcej, oni też nie mają czasu na zacieśnianie relacji, nie tylko z wykładowcami. Dużo częściej uspołeczniają się wirtualnie niż na żywo. Po wykładach wsiadają w swoje samochody i jadą do domu, do pracy, na druga uczelnię. Też nie mają czasu. Wynika to między innymi z tempa życia, narzucanego przez świat, w którym żyją.
Wielu ma bardzo wysokie oczekiwania w stosunku do studiów, które realizują. Gdy się robi wiele rzeczy na raz, jakaś część życia musi na tym ucierpieć. Zazwyczaj są to relacje z innymi, w tym z wykładowcami. Na pewno bardzo wielu młodych ludzi wybiera studia po głębokim zastanowieniu nad tym tematem. Często jednak się zdarza, że pytają mnie jako wykładowcę, czy po tym kierunku będą mieć dobrą (czytaj: dobrze płatną) pracę. I w sumie słusznie, że o to pytają. Dobrze płatna praca jest jednym z celów, które mają przyświecać kończeniu dobrych studiów. Jednak z drugiej strony studia to czas, kiedy poszerzamy horyzonty, uczymy się nowych rzeczy, poznajemy ludzi, a zawężanie się tylko do zdobycia konkretnego zawodu jakoś mi do tej wizji nie pasuje. Skupienie na zdobyciu zawodu powoduje, że student traci wrażliwość na możliwości, które się pojawiają, jeśli patrzy się na świat z szerszej perspektywy. Tylko czy ci młodzi ludzie żyjący w obecnych czasach mogą sobie na to pozwolić?
Dużo bardziej jednak cenię sobie studentów, którzy przychodzą na uczelnię w konkretnym celu, żeby zdobyć zawód, niż takich, którzy trafiają do nas z przypadku albo za namową rodziców, pomimo zupełnie odmiennych zainteresowań. Często nie mają pomysłu na siebie, więc w taki sposób go szukają. Pół biedy, jeśli możemy im pomóc się w tym wszystkim odnaleźć i odpowiednio ich nakierować. Gorzej jednak, kiedy oni tej pomocy z różnych względów nie chcą, a na zajęcia chodzą, bo muszą. Trudno wtedy być usatysfakcjonowanym swoją pracą, jeśli widzi się mur obojętności.
W pracy ze studentami bardzo mocno zorientowanymi na cel oraz na starszych latach studiów – kiedy studenci już wiedzą, czego chcą i w czym się dobrze czują – na pewno sprawdzają się relacje partnerskie. Dają one lepsze efekty dydaktyczne, ponieważ otwieramy się na pomysły drugiej strony, co pozwala spojrzeć na naszą pracę z wielu punktów widzenia, tworząc nową jakość. Dlatego staram się takie właśnie relacje nawiązywać ze swoimi studentami dyplomowymi, a przede wszystkim z doktorantami. Oni żartobliwie nazywają to „przejściem na drugą stronę mocy” i być może coś w tym jest. Stając w miejscu nauczyciela, doceniają podejście, które kiedyś uważali często za zbyt surowe, i widzą to, czego jako studenci nie zauważali, dzięki czemu te relacje stają się pełniejsze. Ważne jest jednak czerpanie również z ich wiedzy. Moi studenci i doktoranci posiadają niejednokrotnie bardzo obszerną wiedzę na tematy, o których ja wiem niewiele. Coraz bardziej to doceniam, ucząc się od nich i pozwalając im „zawłaszczyć sobie” pewne zakresy naszej współpracy, na których doszlifowywanie nie mam czasu lub umiejętności. W świecie wąskich specjalizacji taka współpraca jest niezwykle pożądana i efektywna.
Od kilku lat widzę wyraźnie, że wykłady „w starym stylu” to nie jest najlepsza forma uczenia. W dobie tak powszechnego dostępu do informacji, z jednoczesnym brakiem czasu na rozmowę, coraz częściej skłaniam się ku zastępowaniu tradycyjnego wykładu innymi formami interakcji ze studentami. Szczególnie wartościowe, zarówno w odczuciu moim, jak i studentów, są wszelkiego rodzaju warsztaty doskonalące wystąpienia publiczne, oparte np. na aktualnym piśmiennictwie. Wielu studentów nie lubi występować publicznie, ponieważ boi się tego, jak zostaną ocenieni przez odbiorców. Najbardziej chyba obawiają się jednak oceniania przez nauczycieli. Od początku edukacji uczą się na oceny, co zabija w nich chęć podejmowania prób w bardzo wielu aktywnościach, także w występowaniu przed publicznością.
Na szczęście coraz częściej się zdarza, że pomimo pewnych oporów wychodzą poza strefę komfortu, podejmują ryzyko i daje to naprawdę niezwykłe efekty. Szczególnie kiedy studenci mogą mówić o rzeczach, które ich interesują. Niekoniecznie chodzi tutaj o zagadnienia naukowe, chociaż pasje są częstym tematem naszych rozmów. Podczas takich zajęć można się dowiedzieć, czym interesują się młodzi ludzie, odkrywając jednocześnie, jak różnorodne mogą być ludzkie pasje. Od klasycznych, jak sport, książki czy malowanie, po tak niezwykłe, jak na przykład kolekcjonowanie butów sportowych.
Te opory najmniej widoczne są u studentów z zagranicy. Aktualnie na naszej uczelni mamy całkiem sporo kursów dla obcokrajowców i kontakt z nimi bardzo mocno naprowadza nas na pożądaną przez nich formę studiowania. Wystarczy o to spytać, a oni chętnie dzielą się informacjami. Takie formy warto potem wprowadzać na polskojęzycznych kursach.
Czasami jednak mam wrażenie, że w tym wychodzeniu naprzeciw studentom posuwamy się trochę za daleko. Chcąc zainteresować tematem, zbytnio upraszczamy pewne zagadnienia, wprowadzamy coraz więcej elementów zabawy, co z reguły kończy się tak, że na egzaminie student, owszem, pamięta tę zabawę, ale już niekoniecznie konkretną informację. Staramy się mówić prosto, ale jeśli chcemy wykształcić specjalistę, to musi on posiadać sporą dawkę specjalistycznej wiedzy i operować specjalistyczną terminologią danej dziedziny.
Często zdarzało nam się pytać studentów o to, jak widzieliby swoją edukację na danym kierunku studiów. Dostawaliśmy wtedy cały „koncert życzeń”, który próbowaliśmy chociaż częściowo wprowadzić w życie. Efekt był jednak taki, że część studentów nadal nie była zadowolona z tego, czego i jak się uczyli. Myślę więc, że w uczeniu, tak samo jak w każdej innej dziedzinie życia, trzeba znaleźć złoty środek.
Ten tekst mogłabym podsumować krótko: warto rozmawiać ze studentami. Wtedy łatwiej zrozumieć ich punkt widzenia, potrzeby i zainteresowania. Ale nie przyjmujmy wszystkiego, co mówią, bezkrytycznie. Nie próbujmy wcielać wszystkich ich pomysłów w życie, choć wydaje nam się, że w ten sposób zachęcimy ich do studiowania, wyjeżdżania, uczenia się etc. Oni to będą robić niezależnie od tego, czy będziemy ich zachęcać, czy nie. Przesiejmy ich słowa przez sito naszych doświadczeń i wiedzy, zastanówmy się wspólnie nad plusami i minusami. Postawmy jakieś racjonalne cele tej współpracy i postarajmy się spotkać w pół drogi. Wtedy mamy szansę na to, że gdzieś w złotym środku zbliżą się młodość i doświadczenie, ciekawość świata i naukowy spokój. Słowem, partnerstwo idealne, którego efekty być może zmienią świat.
Dr hab. Aleksandra Ziembińska-Buczyńska, prof. PŚ, mikrobiolog, nauczyciel akademicki, popularyzator nauki. Pracuje w Katedrze Biotechnologii Środowiskowej Wydziału Inżynierii Środowiska i Energetyki Politechniki Śląskiej. Naukowo zajmuje się badaniem zbiorowisk bakteryjnych pod kątem zależności ekologicznych i potencjału biotechnologicznego. Od 2017 roku pełni funkcję dyrektora Centrum Popularyzacji Nauki PŚ.