Leszek Szaruga
W zajmującym artykule Wspólnota niezgody na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 10/2020) profesor Ryszard Koziołek pisze m.in.: „Sprowadzenie efektywności i pożytków płynących z połączenia kilku tysięcy ponadprzeciętnych umysłów, technologii oraz sprzętu do punktów i pozycji uniwersytetu w rankingu jest groźnym objawem naukometrycznej choroby, która niszczy poczucie sensu pracy badawczej. Kiedy celem badań jest wyłącznie ich publikacja, powstaje akademicki nihilizm, czyli przekonanie, że punkty są jedyną miarą wartości badawczej”. Polemizowanie z tymi sądami może tylko chorobę spotęgować. Punktoza, jak ją się w środowisku nazywa, staje się – zwłaszcza w humanistyce – rakowatą naroślą. I choć taki guz niekoniecznie musi okazać się agresywny do tego stopnia, by pacjenta uśmiercić, to jednak jest groźny.
Rzecz w tym, że w humanistyce nie wszystko jest pochwytne i da się zmierzyć oraz zważyć. Więcej: pojawiają się tu zjawiska i obiekty badawcze, których status nie do końca da się określić. Jako przykład szczególnie wyrazisty można wskazać tekst zatytułowany Tryptyk rzymski podpisany imieniem Jana Pawła II. Jako tak podpisany, jest ten poemat dokumentem papieskim. Nie byłby nim, gdyby został podpisany przez Karola Wojtyłę czy Andrzeja Jawienia, którego to pseudonimu papież używał publikując swe wiersze. Ten poemat atoli jest w dodatku napisany po polsku, gdy oficjalnym językiem Watykanu pozostaje – wciąż uzupełniająca swój słownik – łacina. Tak czy inaczej nie jest to „tylko literatura” i jako obiekt badawczy ma postać nie do końca określoną. Lecz nie koniec na tym: Tryptyk rzymski albowiem można, a może nawet trzeba uznać za wykład nauki papieskiej, a zatem i nauki Kościoła. Dla teologów zatem ma on, czy tylko powinien mieć, rangę traktatu poznawczego, tak też zresztą bywa odczytywany. Lecz można z niemałą dozą prawdopodobieństwa, graniczącą z pewnością, domniemywać, że żadne gremium od wyceny naukowości tekstów nie byłoby skłonne do przyznania autorowi tego utworu jakichkolwiek punktów.
Idźmy jednak dalej. Czy, a jeśli tak, to w jakiej mierze, poezja jest nie tylko obiektem opracowań naukowych, lecz również sama jest sposobem – to prawda, że specyficznym – poznawania świata i dochodzenia o nim prawdy? Można wskazać wybitne autorytety, które na to pytanie odpowiadają twierdząco i są w stanie rzecz porządnie uzasadnić. Zresztą czy to przypadek, że poetom – jak choćby Tadeuszowi Różewiczowi – przyznaje się tytuły doktora honoris causa, co w życiu uniwersyteckim jest wyróżnieniem o bardzo wysokiej randze? To prawda, doktoraty takie, bywa, przyznaje się czasem i politykom, którzy raczej wartości nie tworzą, a co najwyżej nimi zarządzają, ale to już przypadłość naszych czasów i dowód ich marności. Można tylko powtórzyć za Friedrichem Hölderlinem: „cóż po poecie w czasie marnym?”. Poeci jednak to twórcy tekstów, których poznawcza wartość – by przywołać tylko De rerum natura Lukrecjusza jako dzieło w tej mierze najbardziej znane – nie tylko nie jest kwestionowana, lecz przeciwnie, podnoszona jako ich zaleta. Lukrecjusz jednak punktów by za swój traktacik nie dostał, podobnie jak Wergiliusz za odkrycie, że sunt lacrimae rerum, dostrzeżenie albowiem „łez rzeczy” w racjonalnym do bólu wymiarze naszego życia akademickiego uznano by zapewne za dziwactwo jakoweś. Tymczasem każdy poważny czytelnik poezji wie, że to do bólu prawdziwy opis rzeczywistości.
Nie chcę jednak twierdzić, że punkty są zupełnie pozbawione znaczenia. Problem w tym, by ich nie absolutyzować, gdyż to musi prędzej czy później prowadzić do prób instytucjonalizacji – ideologicznej bądź czysto użytkowej – działalności, której istotą jest, jak to wywodzono jeszcze w średniowieczu, bezinteresowne poszukiwanie prawdy. A tylko taka postawa sprzyja możliwości takiego pojmowania wspólnoty uniwersyteckiej, o jakiej pisze Koziołek: „Uniwersytet nie może być tylko fabryką wiedzy, ponieważ jest dziś jedyną instytucją publiczną, jaką dysponuje społeczeństwo, przygotowaną do tego, aby przejąć każdy spór lub konflikt i nadać mu postać cywilizowanej konwersacji. Różnice bez rzeczowej rozmowy stają się instrumentami walki ideowej lub politycznej, opiniami i wartościami w służbie gniewu i bezradności. Zadaniem ludzi uniwersytetu jest ćwiczenie się we »wspólnocie niezgody«, czyli w trudnym współżyciu z tymi, których poglądów nie podzielam, ale pracuję, myślę i rozmawiam w tym samym miejscu – w imię większego dobra”.
Że nie jest to sąd nieprawdziwy, przekonują te audycje telewizyjne, w których miast polityków reprezentujących zwaśnione obozy występują eksperci, naukowcy uniwersyteccy potrafiący nie skakać sobie do oczu, lecz poszukujący argumentów uzasadniających ich racje, w czym zresztą skutecznie przeszkadzają im prowadzący audycję dziennikarze, nie tylko przerywając w pół słowa zaczęte zdanie, lecz zamykając im usta swym „i tutaj musimy postawić kropkę” w momencie, w którym dyskusja zaczyna wciągać słuchaczy. I teraz to, co najważniejsze: reklamy.
Wróć