Aleksander Wójtowicz
W czasie pandemii czytamy literaturę inaczej. Odkładamy na bok codzienne przyzwyczajenia lekturowe i sięgamy po książki, w których spodziewamy się znaleźć opis doświadczeń pokrewnych z tymi, jakie stały się dziś udziałem ludzi na całym globie. W przemyśleniach pisarzy z minionych epok i stworzonych przez nich fabułach dopatrujemy się figur dzisiejszej sytuacji, uświadamiając sobie (niekiedy z pewnym zaskoczeniem), jak niewiele nas od nich dzieli i jak łatwe do sforsowania okazały się bariery, jakie – przynajmniej w teorii – miały bronić nas przed zagrożeniami.
„Stan wyjątkowy” rozciąga się zatem na nasz stosunek do słowa pisanego. Za jego sprawą w sposób doraźny powstaje na naszych oczach swoisty kanon „literatury epidemicznej”, tworzony nie tylko pospiesznie, ale także ze sporą dozą nadziei na to, że ma jedynie charakter tymczasowy i ulegnie dezaktualizacji, kiedy bieżące dokuczliwości staną się tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Zanim (i oby jak najszybciej!) ten wyczekiwany przez wszystkich moment nastąpi, a wraz z nim powrócą obowiązujące wcześniej hierarchie literackie, warto jednak przyjrzeć się tekstom, które za sprawą bieżących wydarzeń znalazły się w centrum naszej uwagi. Tym bardziej, że w dziełach z minionych epok możemy dostrzec wiele zaskakująco aktualnych obserwacji na temat ludzkich zachowań w obliczu niewidzialnego i śmiercionośnego zagrożenia.
Uważny czytelnik Iliady zapewne zwróci uwagę, że już w pierwszych wersach eposu pojawiała się informacja o chorobie, którą na oblegające Troję oddziały sprowadził Apollo w odwecie za występki Agamemnona. Zaraza pojawia się zatem na przecięciu świata bogów i ludzi, stając się narzędziem, za pomocą którego pierwsi wymierzają karę drugim (warto przy okazji odnotować, że wedle badaczy antyku to właśnie Homer wprowadził do języka pojęcie epidemia). Ustanowiona w tym tekście zależność między występkiem a plagą okaże się nadzwyczaj nośna i będzie regularnie powracać w kolejnych stuleciach, podnoszona nie tylko przez co bardziej zapalczywych kaznodziejów, ale również pisarzy, pytających o sens powszechnego cierpienia.
Myśl taka pojawia się na przykład w Dekameronie. „W 1348 roku w sławnym mieście Florencji, klejnot miast włoskich stanowiącym, wybuchła zaraza morowa, sprowadzona pod wpływem ciał niebieskich, albo też słusznie przez Boga zesłana dla ukarania grzechów naszych”, pisał Giovanni Boccaccio w otwierającym utwór prologu. Tekst opowiadał o losach dziesięciu szlachetnie urodzonych osób, które uciekły przez „czarną śmiercią” na prowincję i dla zabicia czasu wymyśliły grę polegającą na tym, że przez kolejne dziesięć dni każda z nich musiała opowiedzieć historię na ustalony wcześniej temat. W ten sposób powstało sto nowel, których zabawna i frywolna atmosfera miała odwracać uwagę od dramatycznych wydarzeń, jakie rozgrywały się w pobliskim mieście. Jednak i one przeniknęły do utworu, ponieważ we wspomnianym prologu przedstawione zostały różne reakcje mieszkańców Florencji na zagrożenie: część z nich zdecydowała się na dobrowolne odcięcie od świata, inni „całkiem przeciwnie postępowali, twierdząc, że najlepszym lekarstwem na zarazę jest nie myśleć o niej, pić tęgo i żyć wesoło, śpiewać i żartować, wszystkie swoje pragnienia zaspokajać i śmiać się z tego, co się wokół dzieje”.
Więcej na temat tego, jak w minionych stuleciach radzono sobie z epidemią, możemy się dowiedzieć z Dziennika roku zarazy Daniela Defoe, który opowiada o pladze, jaka dotknęła Londyn w 1655 roku. Tekst daje dzisiejszemu czytelnikowi dość dobre wyobrażenie o tym, w jaki sposób ówczesne władze walczyły z zagrożeniem. Zawiera między innymi skrupulatnie zestawiony wyciąg z obowiązujących wówczas przepisów dotyczących „zapowietrzonych” miejsc, a także zasad prowadzenia i nadzorowania kwarantanny. Pisarz relacjonuje, jakiej zmianie uległy codzienne zwyczaje mieszkańców, a także jak rodziły się, eskalowały i wyładowywały lokalne napięcia. Przede wszystkim zaś przedstawia kalejdoskop sytuacji, które składały się na codzienne życie w mieście ogarniętym zarazą, w obliczu której na wysokości zadania stanęli nie tylko londyńczycy, lecz również – co dla pisarza było chyba nieco zaskakujące – reprezentanci władzy: „ludność dowiodła, że potrafi godnie znosić swoją dolę, nawet Dwór tak wesoły i zamiłowany w zbytku zmienił oblicze w słusznym poszanowaniu powszechnego niebezpieczeństwa”. Teksty Boccaccia i Defoe’a zawierają sporo podobnych obserwacji, które mogą skłaniać do refleksji na temat tego, w jak niewielkim stopniu zmieniły się mechanizmy ludzkich zachowań w obliczu zagrożenia.
W późniejszych stuleciach epidemia coraz częściej stawała się metaforą. Można wręcz odnieść wrażenie, że pisarzy mniej interesowało relacjonowanie plag rzeczywistych, bardziej zaś kusiło ich przekuwanie indywidualnych przeżyć na fabuły o wymowie ogólniejszej. Kierowały one uwagę czytelnika poza horyzont spraw aktualnych, jak miało to miejsce na przykład w jednym z najbardziej znanych polskich tekstów o tej tematyce – Ojcu zadżumionych (1838) Juliusza Słowackiego. Poemat został poprzedzony wyjaśnieniami autora, który opisał własne doświadczenia związane z przymusową kwarantanną, jaką odbywał w trakcie podróży do Palestyny. Sprawy te okazywały się mało istotne, bo utwór ciążył w stronę wymowy uniwersalnej i skłaniał do refleksji nad sensem indywidualnego cierpienia. Jeszcze inną rolę zaraza pełniła w pierwszoplanowym dziele polskiego romantyzmu – Konradzie Wallenrodzie (1828) Adama Mickiewicza. Poeta zamieścił tam balladę Alpuhara, traktującą o fortelu arabskiego króla Almanazora, który po klęsce militarnej oddał się w ręce zwycięzców jedynie po to, by zarazić ich dżumą (potraktowaną tutaj jako swego rodzaju broń biologiczna).
Mniej więcej w tym samym czasie Mary Shelley, znana dziś przede wszystkim jako autorka Frankensteina, opublikowała powieść Ostatni człowiek (1826). Fabuła osadzona została pod koniec XXI wieku, kiedy ludzkość dziesiątkuje tajemnicza epidemia, która prowadzi do upadku cywilizacji europejskiej. Podobne obrazy wraz z biegiem czasu poczęły pojawiać się coraz częściej, co nie wynikało z tego, że pisarze rozmiłowali się w wymyślaniu dręczących ludzkość plag, lecz z faktu, że coraz szybszy postęp rodził nie tylko wielkie nadzieje, ale i dorównujące im obawy. Wśród możliwych scenariuszy rozwoju pojawiały się zatem nie tylko te z gruntu utopijne, ale i zupełnie odmienne, w których ludzkość padała ofiarą różnych kataklizmów, spowodowanych przez czynniki od niej niezależne.
Na początku minionego stulecia wyobraźnię pisarzy podsycał intensywny rozwój mikrobiologii, która coraz skuteczniej radziła sobie z dręczącymi ludzkość chorobami. Prowadzone w laboratoriach badania przykuwały uwagę ówczesnych czytelników, o czym najdobitniej bodaj świadczy zasłużona popularność książki Łowcy mikrobów (1926), której autor – Paul de Kruif – przedstawił działalność postaci z „heroicznej epoki medycyny”, takich jak Ludwik Pasteur, Robert Koch czy David Bruce. Za sprawą ich badań na epidemię zaczęto patrzeć zupełnie inaczej, lecz choć przestawała być postrzegana jako kara boska, to bynajmniej nie zniknęła z kart literatury.
Coraz częściej stawała się natomiast metaforą. Albert Camus przedstawił w Dżumie (1947) zmagania z tytułową chorobą w konwencji opowieści parabolicznej. Czas i miejsca akcji potraktowane zostały pretekstowo, pisarza nie interesowało realistyczne odtwarzanie okoliczności, w jakich rozgrywała się fabuła, chodziło natomiast o pokazanie reakcji człowieka w obliczu niespodziewanego zagrożenia. Trwająca w mieście epidemia wytrącała ludzi z dotychczasowych ram życia, a jednocześnie zmuszała do wyrazistego opowiedzenia się względem niebezpieczeństwa, wywabiając z nich nie tylko najlepsze, ale i najgorsze cechy; solidarność spotykała się z egoizmem, bezgraniczne poświęcenie – z brakiem troski o los innych. Nad utworem unosiła się atmosfera lat wojny i totalitaryzmu, co wyraźnie sugerowało zaczerpnięte z Dziennika roku zarazy motto: „Jest rzeczą równie rozsądną ukazać jakiś rodzaj uwięzienia poprzez inny, jak ukazać coś, co istnieje rzeczywiście, przez coś innego, co nie istnieje”.
„Nieistniejąca” zaraza stawała się kluczem do opisania rzeczywistych postaw. W tym kontekście frapujący wydaje się fakt, że literatura pierwszej polowy minionego stulecia w niewielkim jedynie stopniu przechowała pamięć o największej ówczesnej pandemii z lat 1918-1920. Hiszpańska grypa pojawia się w niewielu tekstach literackich, co może skłaniać do rozważań na temat tego, jakie katastrofy przedostawały się na karty ówczesnych tekstów najszybciej, dla których zaś zarezerwowane było miejsce marginalne (nawet pomimo tego, że pochłonęły większą ilość ofiar niż walki na frontach pierwszej wojny światowej).
W literaturze ostatnich dekad motyw pandemii powraca coraz częściej. Globalizacja wytwarza nowe formy życia i komunikacji, a wraz z nimi coraz dogodniejsze warunki do rozprzestrzeniania się chorób. Wielu autorów opisuje nowe formy zagrożeń, które – co znamienne – najbardziej wyrazistą postać przybierają na terenie kultury popularnej, co zdaje się potwierdzać tezę, że jest ona swoistą „podświadomością” epoki i to właśnie w jej obrębie kumulują się jej niepokoje oraz lęki. O dziesiątkujących ludzkość epidemiach pisali między innymi Graham Masterton (Plaga, 1977), Stephen King (Bastion, 1978), a ostatnio spory rozgłos zyskała powieść Deana Koontza Oczy ciemności (1981), w której śmiercionośny wirus nosił nazwę „Wuhan 400”. Jeśli dodamy do tego szereg innych fabuł literackich i filmowych, na przykład Epidemię strachu (2011) w reżyserii Stevena Soderbergha czy bazujące na powieści Maxa Brooksa World War Z (2013), gdzie kolebką zabójczego wirusa okazują się także Chiny, to otrzymamy pokaźną liczbę utworów opowiadających o pandemiach.
Popularność tych wątków mówi sporo na temat współczesnych lęków. Motywy katastroficzne, postapokaliptyczne i dystopijne od pewnego czasu regularnie nawiedzają współczesną kulturę, zapewne po części z tego względu, że stanowią rewers optymizmu cywilizacyjnego. Z drugiej jednak strony trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te fabuły oswajają wspomniane lęki w średnio skuteczny sposób, nie wskazując na prawdziwe źródło zagrożeń i rzeczywistych bohaterów zmagań z wirusami. Zresztą po każdej z takich fabularnych pandemii świat wraca do kolein, z jakich został niespodziewanie wytrącony, brak natomiast odpowiedzi na pytanie, jak nie dopuścić do powtórzenia się podobnej sytuacji, a to właśnie je często słyszymy w ostatnich tygodniach. W związku z tym pojawia się (podnoszona zresztą od dłuższego czasu przez wielu pisarzy) wątpliwość: czy pandemie, a także inne katastrofy, potrafią wpłynąć na trwałą zmianę naszych dotychczasowych przyzwyczajeń i praktyk?
Optymizm tutaj jest dość umiarkowany. W opublikowanej niespełna dwa lata temu i uhonorowanej najważniejszymi nagrodami w dziedzinie fantastyki (m.in. Nebula, Hugo) powieści The Calculating Stars (2018) Mary Robinette Kowal zaproponowała interesujący eksperyment, którego sednem jest przekonanie, że istnieje wyraźna korelacja między katastrofą a postępem. Pierwsza intensyfikuje drugi, zaś społeczeństwa potrafią ze spowodowanych przez siebie tragedii wyciągnąć wnioski na przyszłość i powierzyć swój los naukowcom. Na pozór fabuła wygląda zatem optymistycznie, szkopuł w tym, że powieść przedstawia alternatywną historię, w której owa zmiana nastąpiła nie po drugiej wojnie światowej, lecz po kolejnej – tym razem naturalnej – katastrofie z 1952 roku. Dopiero zbliżająca się zagłada życia na Ziemi zmusza reprezentantów różnych państw do zgodnego i skoordynowanego współdziałania, które może zmienić losy ludzkości. Być może dziś powinniśmy mieć przede wszystkim nadzieję, że do takiej sytuacji nie potrzebujemy kolejnego kataklizmu, a jednocześnie trzymać kciuki za uczonych, którzy w laboratoriach na całym świecie usilnie pracują nad powstrzymaniem pandemii.
Dr hab. Aleksander Wójtowicz – historyk literatury, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej UMCS. Autor książek „Cogito i „sejsmograf podświadomości”. Proza Pierwszej Awangardy” (Lublin, 2010) oraz „Nowa Sztuka. Początki (i końce)” (Kraków, 2017).