logo
FA 04/2020 Życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Nauka w okresie pandemii

Można się zastanowić nad zmianą kalendarza wyborczego i przedłużeniem funkcjonowania obecnych władz. W tym drugim przypadku potrzebna byłaby decyzja ministerialna, a może nawet korekta ustawowa. Jakieś kroki trzeba będzie jednak podjąć.

Nauka w okresie pandemii 1

Rys. Sławomir Makal

Pojawienie się i szybkie rozprzestrzenianie koronawirusa SARS-CoV-2 wpłynęło nie tylko na funkcjonowanie nauki, ale także skłoniło niejedną osobę do postawienia pytania, co może ona zrobić, aby wyeliminować lub przynajmniej istotnie ograniczyć związane z nim zagrożenia. Nadzieje w tym zakresie są ogromne. Natomiast możliwości nauki na znalezienie skutecznego remedium na tego wirusa póki co są wielką niewiadomą. Dla właściwej oceny tych możliwości warto przypomnieć nie tylko wcześniejsze pandemie, ale także powiedzieć parę słów o sposobach radzenia sobie z nimi.

Nieco historii

Dzisiaj przypomniano sobie pandemię z lat 1918–1920, nazywaną „hiszpanką”, oraz ogromną (szacowaną nawet na 100 mln) liczbę jej ofiar. Chorobowe plagi miały jednak miejsce również dużo wcześniej, a nawet stały się częścią składową niejednego przesłania religijnego. Przypomnę tylko, że w Starym Testamencie mówi się o dziesięciu plagach, które dotknęły mieszkańców starożytnego Egiptu i skłoniły lud Hebrajczyków do exodusu na tereny dzisiejszej Palestyny. W przeszłości niejednokrotnie traktowano je i przedstawiano jako swoistą bożą karę za ludzkie grzechy. Dzisiaj wprawdzie również można spotkać się z takimi przekonaniami, jednak badania naukowe pozwoliły ustalić bardziej prozaiczne źródła przynajmniej niektórych, np. wywołujące dżumę zarodniki wąglika czy spowodowane ociepleniem klimatu wylewy Nilu. Podobnie rzecz się ma z pandemią, która przeszła do historii pod nazwą „czarnej śmierci” lub „wielkiej dżumy”, której apogeum przypadło na lata 1347–1351. Szacuje się, że mogła ona spowodować śmierć od 75 do 200 milionów ludzi. Analiza molekularna DNA szkieletów ofiar tej pandemii skłaniała niektórych uczonych do wniosku, że jej źródłem była bakteria Yersinia pestis, powodująca dżumę dymieniczą. Wprawdzie teza ta jest kwestionowana przez innych wirusologów (m.in. przez brytyjskiego zoologa Grahama Twigga), lecz zgodni są oni przynajmniej co do tego, że w jej pojawieniu się i rozprzestrzenieniu nie miały udziału siły nadprzyrodzone. Miały go natomiast szczury i żerujące na nich pchły – najpierw te, które żyły w Azji (bakteria Yersinia pestis ma u nich charakter enzootyczny), a później również te, które żyły w Europie oraz na innych kontynentach.

Przypuszcza się, że do Europy bakteria ta „przywędrowała” z Azji na statkach handlowych genueńskich kupców i przemieszczała się razem z nimi do krajów, z którymi prowadzili interesy. Szacuje się, że pandemia dżumy mogła doprowadzić do śmierci nawet 60% mieszkańców naszego kontynentu, a dotarła również na Bliski Wschód i na Krym. W niektórych rejonach jej występowania przy życiu pozostało nie więcej niż 10% ludzi. Tak było m.in. w hrabstwie Dorsetshire w Anglii. Wysoki procent ofiar był również w Oxfordzie (funkcjonował w nim jeden z dwóch uniwersytetów angielskich) oraz w Londynie (w XIV w. był on jednym z największych europejskich miast). Do jej rozprzestrzenia przyczyniały się nie tylko prowadzona wówczas wymiana handlowa, ale również ówczesne wojny (przemieszczała się ona razem z armiami) oraz nędza i związany z nią niski poziom higieny, a także warunki klimatyczne (szczególnie sprzyjające warunki znajdowała ona w regionach o ciepłym klimacie). Rzecz jasna podejmowano próby uchronienia się przed nią. Zamykano dostęp do ówczesnych miast cudzoziemcom, wędrownym artystom, obwoźnym kupcom i żebrakom. Podejmowano również próby uchronienia się przed nią poprzez eliminowanie mniejszości religijnych; w szczególności dotyczyło to mniejszości żydowskiej (w okresie apogeum pandemii miały miejsce pogromowy Żydów m.in. w Strasburgu, w Moguncji i w Kolonii). Co bardziej zamożni mieszkańcy miast szukali schronienia na wsi (takie rozwiązanie stało się kanwą Dekameronu Giovanniego Boccacia). Tych ostatnich było jednak stosunkowo niewielu. Niewielu też było stać na korzystanie z „dobrodziejstw” ówczesnej medycyny – polegały one na puszczaniu krwi oraz stosowaniu środków wymiotnych i moczopędnych.

O tym, że wszystkie te i inne jeszcze sposoby radzenia sobie z pandemią dżumy były mało skuteczne, świadczy m.in. jej wielokrotne występowanie w późniejszym czasie. Długa jest lista okresów i miejsc jej pojawiania się. Jedynie tytułem przykładu przypomnę, że w pierwszej połowie XVII stulecia w krajach włoskich doprowadziła ona do śmierci ponad 1,5 mln mieszkańców, w latach 1665–1666 uśmierciła około 100 tys. londyńczyków. W XVIII stuleciu dotknęła m.in. mieszkańców Marsylii, Helsinek oraz Konstantynopola i Bagdadu (szacuje się, że w tym ostatnim na dżumę zmarło około dwie trzecie jego mieszkańców). W XIX pojawiła się najpierw w Chinach, później w Indiach i w Australii, natomiast na początku XX w Ameryce Północnej.

Ich następstwem była nie tylko duża liczba ofiar śmiertelnych, pogłębienie się nędzy wielu grup społecznych oraz prześladowania tych, których oskarżano o szerzenie zarazy, ale także pogłębianie się lęku przed tymi siłami, nad którymi człowiek nie był w stanie zapanować. Jednych skłaniało to do szukania wsparcia w Kościele, natomiast innych do zachowania wobec niego większego dystansu. George M. Trevelyan, opisując w swojej Historii społecznej Anglii skutki „czarnej śmierci” w tym kraju, wskazuje m.in. na wyraźne osłabienie zaufania ówczesnego społeczeństwa angielskiego do duchownych, którzy wprawdzie świadczyli posługę wiernym słowem i często sami stawali się ofiarami pandemii, jednak pomoc okazywała się mało skuteczna. Co gorsza, niejednokrotnie duchowni byli również roznosicielami zarazy. Zdaniem przywoływanego historyka, osłabiło to autorytet Kościoła katolickiego i przyczyniło się w dłuższej perspektywie do zaaprobowania przez społeczeństwo angielskie zerwania z nim więzów, którego dokonał król Henryk VIII. Nawet w tych dramatycznych okolicznościach życia społecznego można jednak znaleźć wygranych. G.M. Trevelyan pisze, że w wyniku „czarnej śmierci” na wsi angielskiej „połowa mieszkańców wymarła w niespełna dwa lata”, „wartość farm spadła”, natomiast „cena pracy od razu poszła w górę”, a nawroty zarazy przyczyniły się do wygasania pańszczyzny i przejmowania przez chłopów ziemi na własność.

Obecna sytuacja

Trudno oczywiście powiedzieć, jakie będą w dłużej perspektywie następstwa obecnej pandemii. Pojawiają się wprawdzie opinie, że czeka nas recesja lub przynajmniej istotne spowolnienie gospodarcze, jednak w czasach gdy tak łatwo spowodować poważne zamieszanie społeczne samorealizującymi się przepowiedniami lub nawet zwykłymi plotkami, podchodzi się do nich z dystansem. Trudno go natomiast zachować wobec niefrasobliwych słów i zachowań, które – tak jak przynajmniej do pewnego momentu postępowanie władz brytyjskich i społeczeństwa brytyjskiego – można sprowadzić do stwierdzenia: „rodacy, nic się nie stało, a jeśli nawet coś się istotnego stało, to zapewne sobie z tym poradzimy”. Przeciwko takiemu myśleniu zaprotestowali m.in. brytyjscy uczeni w liście do rządu Borisa Johnsona (być może ich głos przyczynił się w jakiejś mierze do zmiany jego podejścia). Rzecz jasna aktywność tych i innych uczonych nie ogranicza się jedynie do tego rodzaju wystąpień. W mediach dosyć regularnie wypowiadają się na temat koronawirusa i związanych z nim zagrożeń różnego rodzaju autorytety naukowe. Charakterystyczne jest przy tym, że z im poważniejszymi ośrodkami badawczymi są one związane, tym ich wypowiedzi są bardziej ostrożne i wyważone. Pojawiają się również różnego rodzaju „specjaliści” od „cudownych” środków i sposobów leczenia choroby wywołanej wirusem. Są one o tyle niebezpieczne, że mogą się przyczynić do osłabienia czujności i wzmożenia niefrasobliwości w zachowaniach tych, którzy są przekonani, że przysłowiowe „mleko” się już rozlało i teraz potrzebny jest jakiś cudotwórca, aby to „posprzątał”.

Warto jednak poważnie traktować zalecenia i sugestie tych osób, które wprawdzie nie obiecują globalnego rozwiązania problemu, jednak wskazują na prozaiczne i możliwe do powszechnego stosowania środki, jak częste mycie rąk, zachowanie odpowiedniej odległości od potencjalnych nosicieli wirusa czy poddanie się kwarantannie. Nie jest to oczywiście nic nowego w zapobieganiu zarażeniu się wirusem oraz w jego rozprzestrzenianiu się. Problem jednak nie w tym, aby stawiać zarzuty dyscyplinom naukowym związanym z badaniami nad zagrażającymi ludzkiemu życiu patogenami, że poczyniły tak małe postępy, lecz w tym, aby zagrożenia traktować serio i brać je również do siebie, nawet jeśli oznacza to poważne utrudnienia w codziennym życiu zawodowym, zwłaszcza tych uczonych, którzy nie mogą pracować w domu, bowiem ich badania wymagają odpowiednio wyposażonych laboratoriów.

Jak to w szczegółach wygląda na polskich uczelniach, wiedzą nie tylko ich pracownicy, ale także studenci. Jedni zapewne są zadowoleni, że nie muszą prowadzić zajęć dydaktycznych i uczęszczać na nie, a nawet pojawiać się w miejscu pracy i studiów. Nie brakuje również takich, którzy patrzą na to z niepokojem. Może się bowiem okazać, że zajęcia dydaktyczne zostaną przedłużone na okres wakacyjny, a jest to przecież okres, w którym wykładowcy wypoczywają, nierzadko również odrabiają zaległości w lekturach i w pracy badawczej, natomiast studenci niejednokrotnie dorabiają w pracach sezonowych. Innym powodem do zmartwień społeczności akademickiej są przypadające na okres przerwy w zajęciach dydaktycznych i w funkcjonowaniu ciał kolegialnych uczelni wybory władz na kadencję 2020–2024. Na niektórych uczelniach z tym problemem się już uporano. Jednak jest ich niewiele. Natomiast inne mają w tym zakresie jeszcze sporo przed sobą, łącznie z przeprowadzeniem wyboru elektorów w poszczególnych grupach pracowniczych, A już dzisiaj widać, że spora część akademickiej społeczności woli nie ryzykować zdrowia i pozostaje w domu. Mogę oczywiście sobie wyobrazić sytuację, że wszystkie procedury wyborcze zostaną przeprowadzone zgodnie z przyjętą ordynacją. Jednak trudno sobie wyobrazić, że wyłonione w obecnej nadzwyczajnej sytuacji reprezentacje pracownicze będą równie reprezentatywne jak w zwyczajnych sytuacjach. Można się oczywiście zastanowić zarówno nad zmianą kalendarza wyborczego, jak i nad przedłużeniem funkcjonowania obecnych władz. W tym drugim przypadku potrzebna byłaby zapewne decyzja ministerialna, a być może nawet korekta ustawowa. Jakieś kroki trzeba będzie jednak podjąć, bowiem przy obecnych utrudnieniach w przeprowadzeniu procedur wyborczych wyłonione w ich wyniku władze mogą nie mieć aż tak mocnego mandatu do korzystania z uprawnień i wykonywania swoich obowiązków.

Nauka na tzw. cenzurowanym?

To, że w przeszłości nauka mogła zrobić tak niewiele dla rozwiązania problemów związanych z pandemiami, wystawia jej bez wątpienia nie najlepszą ocenę. Rzecz jasna, nie tylko jej, bowiem jakaś część winy za to spadała na wiele innych sił społecznych, a także na tych, którzy stali się ich bezpośrednimi ofiarami. Różnica między tym, co było w przeszłości i tym, co jest dzisiaj, jest jednak zasadnicza. W minionych wiekach bowiem społeczne oczekiwania od nauki nie były i nie mogły być tak wielkie, jak to ma miejsce obecnie, bowiem znacznie mniejsza liczba osób angażowała się w badania naukowe, a także dysponowano znacznie mniejszymi środkami finansowymi i uboższym wyposażeniem laboratoryjnym niż ma to miejsce dzisiaj. Można postawić pytanie: czy nauka nie znajdzie się na cenzurowanym w sytuacji, gdy mimo ogromnych nakładów finansowych przeznaczonych w wielu krajach na badania nad koronawirusem nie znajdzie w miarę szybko odpowiedniego sposobu uporania się z nim? Dzisiaj takim wiodącym pod względem badań naukowych krajem są Stany Zjednoczone. Jednak nawet tamtejsi uczeni wypowiadają się ostrożnie na temat znalezienia skutecznego remedium, a w każdym razie nie obiecują na tyle szybkiego znalezienia go, aby mogło to zaspokoić społeczne oczekiwania. Wprawdzie od czasu do czasu w mediach pojawiają się informacje, że w jakimś laboratorium odkryto już obiecujący środek leczniczy. Traktowałbym to jednak bardziej jako wyraz myślenia życzeniowego niż świadectwo dokonania w tym zakresie istotnego przełomu.

Wróć