Wojciech Włoskowicz
Reforma ministra Gowina stała się katalizatorem sporu o fundamentalne wartości życia naukowego. Oś antagonizmu wyznaczają romantyczne ideały tradycyjnego etosu naukowego i technokratyczne reguły „naukowego Monopoly” podporządkowane wygodzie ewaluatorów. W tej debacie z uprzywilejowanej pozycji w wyrażaniu opinii obficie korzystają „elity” polskiej polityki naukowej. Uciekają się przy tym niekiedy do języka, który opisywać można w kategoriach nowomowy. Tymczasem w dyskusji o organizacji nauki potrzeba języka wartości, a nie języka wartościowania.
Jeśli Czytelnik powziął podejrzenia, że powyższy śródtytuł pozbawiony jest sensu, to jak najbardziej ma rację. To sformułowanie jest bowiem zlepkiem sloganów, które od dłuższego czasu serwują polskim naukowcom „elity” polityki naukowej. Rdzeniem tej nowomowy jest słownictwo silnie wartościujące, a pozbawione konkretnego znaczenia. Uwagę chciałbym tu więc zwrócić na kilka kwestii: kto mówi o organizacji nauki w Polsce, w jakich okolicznościach i w jaki sposób.
Nowomowę kojarzy się zwykle z PRL-em. Niektórzy mówią też o nowomowie unijnej. Wszystko to poniekąd racja, ale samego zjawiska nie można zawężać do tych dwóch jego postaci. To, co się zwykło określać mianem „nowomowy”, jest w istocie pewnym ponadczasowym rodzajem perswazyjnego użycia języka, którego podstawowym celem jest „wmyślenie” do głów odbiorców określonej wizji świata i określonego systemu wartości. Zachowania nowomowne są więc odwiecznym narzędziem polityki definiowanej jako zdobycie i utrzymanie władzy. Gdy dopuszczają się ich politycy, realizuje się oczywisty porządek rzeczy. Gdy zaś po takie instrumentarium perswazji werbalnej sięgają naukowcy, ocena sytuacji znacznie się komplikuje – bo czy naukowcowi godzi się manipulować słowami i wartościami w imię uczestnictwa we władzy nad życiem naukowym? Nowomowa w debacie nad nauką w Polsce nie jest, rzecz jasna, cechą specyficzną „epoki Gowina”. Obecna była już za czasów jego poprzedniczek.
„Elitę” polskiej polityki naukowej tworzą politycy (z ministrem na czele), część wyższego aparatu urzędniczego w ministerstwie oraz pewna – stosunkowo nieliczna, ale podlegająca niewielkim rotacjom – grupa naukowców zbliżonych do każdej kolejnej władzy naukowej. Całokształt uzupełniają jeszcze pojedynczy badacze niedocenieni na krajowym podwórku, za to zdobywający uznanie za granicą i namaszczeni przez ministerstwo i „elitę” na merkuriuszy światowej nauki, której standardy z trudem przebijają się do polskiego zaścianka.
Pierwsze pytanie brzmi więc, kto mówi o (re)organizacji życia naukowego w Polsce. W tej charakterystyce akademickich kręgów „elity” nazwiska nie padną. Nomina sunt odiosa.
Generalnie akademicka „elita” polityki naukowej to liczne „gremia gadających głów”, po części złożone z postaci typu „czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach”. Ciała zajmujące się polityką naukową od dekad siedzą i radzą, jak usprawnić i ulepszyć. I od dekad z tym samym skutkiem. Jest to osobliwa kategoria „osób z doświadczeniem w polityce naukowej”, która oczywiście hoduje swój młody narybek, głównie w aparacie punktozy.
Taka akademicka „elita” polityki naukowej w większości nie ma „demokratycznej” legitymacji środowiskowej. Przy jej wykształcaniu nie zadziałały oddolne mechanizmy reprezentacji. Nie zawsze decydujące były rzeczywiste osiągnięcia naukowe. Przede wszystkim jednak z perspektywy młodego badacza przyglądającego się polskim strukturom „naukowej władzy” zarówno wśród starej, jak i dopiero awansującej „elity” polityki naukowej trafiają się postaci dramatycznie niewiarygodne.
Bo jak wiarygodny może być ktoś, kto granty ERC (skądinąd elitarne) ubiera w slogan „doskonałość naukowa” i stara się je uczynić badawczą cnotą nad cnotami, a sam nigdy grantu ERC nie zdobył ani się przypuszczalnie o niego nie starał? (Ponoć dobry oficer to taki, który woła „za mną”, ale – jak wiadomo – są i tacy generałowie, którzy potrafią jedynie krzyczeć „naprzód!”).
Jak wiarygodny może być ktoś, kto przez wszystkie przypadki odmienia „mobilność” i stwierdza, że powstawaniu patologicznych układów sprzyja model, w którym absolwent danej uczelni robi w niej doktorat, habilitację i profesurę, a sam magisterium, doktorat i habilitację zrobił na tej samej uczelni, dla odmiany profesurę uzyskał wprawdzie gdzie indziej, ale w tym samym mieście (wszystko to oczywiście w Polsce, nie za granicą)?
Jak wreszcie, choćby w najmniejszym stopniu, wiarygodny może być jakiś naukometrysta-karierowicz, który w kontekście wyborów do Rady Doskonałości Naukowej ośmiela się sugerować, że z perspektywy obiegu międzynarodowego bezwartościowy jest dorobek badaczy niemających żadnych dokumentów w jedynie słusznej bazie, podczas gdy jego własne wiekopomne „dzieło” habilitacyjne do tego stopnia zatrzęsło uprawianą przezeń dyscypliną, że przez ładnych parę lat od publikacji w (najbardziej chyba inkluzywnym) Google Scholar odnotowało cytowania (wraz z autocytowaniami) dające się policzyć na palcach jednej ręki? Król jest nagi. Nie pomaga mu nawet starannie skrojony garnitur. Bibliometryczny bóg go jednak opuścił. Takie są skutki, gdy pozycji w życiu naukowym nie buduje się dzięki rzeczywistemu dorobkowi badawczemu, a jedynie drogą eksperckiej quasi-urzędniczej kariery w aparacie punktozy, robionej nie w murach akademii, lecz na korytarzach i w kuluarach ministerstwa.
Mamy zatem w Polsce cały legion najwybitniejszych na świecie speców od „polityki naukowej” i znawców niezawodnych metod osiągnięcia światowej czołówki („dogonimy, przegonimy!”), którzy jednak nie dostrzegają jednej zasadniczej sprzeczności. Ustawiczne udoskonalanie, reformowanie i ocenianie – stanowiąc rację bytu wielu takich wiecznych ulepszaczy – równocześnie bardzo skutecznie utrudnia normalną pracę polskim naukowcom, którzy funkcjonować muszą w zmieniających się wciąż warunkach organizacyjnych i ewaluacyjnych, niejednokrotnie ustalanych wstecz.
W jakich okolicznościach „elita” uprawia swoją nowomowę? Nie da się ukryć, że organizacja polskiej nauki od dawna w cudowny i przedziwny sposób rozpięta jest między zmurszałą tradycją wioskowej hierarchii a lśniącą fasadą i szklaną wydmuszką światowej nowoczesności oraz prestiżu mierzonego tym, kto ma większego Hirscha. W takim bałkańskim kotle naukowych ideałów iskrą na proch okazała się reforma Gowina. Oczywiście wojna na i o wartości życia naukowego od dawna tliła się gdzieś w tle, ale w kontekście Ustawy 2.0 rozgorzała na dobre. Jedną z przyczyn jest to, że bibliometryczne wskaźniki, które mniej lub bardziej udatnie opisują obieg wiedzy w naukach ścisłych i przyrodniczych, przemocą próbuje się rozciągać także na humanistykę.
W pierwszym okresie „szerokiego konsultowania” założeń reformy przekaz był wyraźnie jednokierunkowy (a to bardzo sprzyja nowomowie). Jak wyglądał „dialog” i „wymiana opinii” na NKN-ie, wszyscy obecni doskonale widzieli. Nie było miejsca na ewolucyjną syntezę tradycyjnych ideałów uprawiania nauki (wyznawanych w większym stopniu przez humanistów i część przedstawicieli nauk społecznych) z nowszymi rozwiązaniami wykorzystującymi liczbowe miary opisu nie tyle samych ustaleń naukowych, ile form ich komunikowania. W drugiej fazie do głosu doszli przeciwnicy zmian oraz tych zmian radykalni zwolennicy. W całej konstelacji dyskutantów obok ministra i dogadanej z nim „elity” polskiej polityki naukowej pojawili się obrońcy status quo oraz – na przeciwległym biegunie – tropiciele „nauki równoległej”, dla których zmiany są niesatysfakcjonujące, gdyż wciąż nie zapewniają dostatecznie dogodnych warunków do obławy na „leśnych dziadków”. Wszystkie te grupy produkują swoje teksty, a cała wojna o wartości wyznawane w życiu naukowym jest o tyle ciekawa, że krzyżuje się w niej i przeplata wiele różnych frontów definiowanych przez rozmaite konfiguracje naukowych wartości, a często po prostu interesów.
W tym gąszczu wojujących stron uwagę zwrócić chciałbym jednak na język „elity” polskiej polityki naukowej, bo właśnie ci gracze są w pozycji siły, z której mogą dominować komunikację poglądów i wartości, a zarazem uprawiać zachowania nowomowne.
Inwentarz idei i wokabularz światowego postępu jest przy tym dość ograniczony. Gdy uważniej prześledzić treści nadawane przez rozmaite „etatowe autorytety” polskiej polityki naukowej (zarówno te o ugruntowanej pozycji w „klubie”, jak i te dopiero w trakcie „awansu”), odnieść można smutne wrażenie, że w miejsce tradycyjnego (niech będzie, że idealistycznego i romantycznego) etosu badawczego propagują kadłubową i instrumentalną protezę zredukowaną wyłącznie do takich „ideałów” jak indeks Hirscha, jedynie słuszna komercyjna baza bibliometryczna, ranking szanghajski i grant ERC. Są przy tym nasi krajowi udoskonalacze dość mało oryginalni. Kluczowe jednostki ich nowomownego leksykonu to mniej lub bardziej fortunne kalki z naukowej nowomowy anglojęzycznej. Dość wspomnieć o brytyjskim Research Excellence Framework, australijskim Excellence in Research for Australia czy przede wszystkim ERC-owskim excellence jako jedynym kryterium w ocenie wniosków. Stąd nagle nad Wisłą taka popularność i potrzeba doskonałości naukowej, która zdeklasowała ongiś niepodzielnie królująca innowacyjność.
Być może jakieś „naukowe ekscelencje” zechcą potem wykpić moje spostrzeżenia i „pochwalą” mnie za to, że ktoś w końcu dyskutuje o wartościach, a nie o faktach. Takim miłośnikom naukowej Realpolitik przypomnę więc, że wszystko, co się zasadza wyłącznie na twardych i dokonanych faktach, a ignoruje sferę wartości, zwykle kończy się krzywdą wyrządzaną wielu i na wielką skalę. Ludzie nauki, którzy w swoich pracowniach, laboratoriach i bibliotekach „robią swoje” (i robią to dobrze!), już dzisiaj padają ofiarą takiej dyskryminacji: o rzekomym braku rezonansu w światowej nauce słyszą profesorowie, którzy wprawdzie nie mają publikacji ujętych w jedynie słusznej bazie, ale ze swoim dorobkiem są rozpoznawalni w każdej katedrze dowolnego języka słowiańskiego od Lipska po Jekaterynburg. Nauka to ludzie i badania, nie wskaźniki.
O właściwościach wyrażeń stosowanych przez „elitę” polskiej polityki naukowej oraz o możliwości ujmowania ich w kategoriach wypracowanych do analizy nowomowy PRL pisałem z językoznawczej perspektywy w „Poradniku Językowym” (zeszyt 10/2019 w całości dostępny w OA). Tu nie będę powtarzał rozważań ściśle lingwistycznych, a sposób użycia poszczególnych nowomownych sloganów pokażę na tle „wartości”, jakie za nimi stoją.
„Autonomia uczelni” jest prawdziwie Orwellowskim Ministerstwem Prawdy. W miejsce autonomii płynącej z akademickiej kolegialności i samorządności (fakt, że czasem niezbyt efektywnej) wstawia się autonomię sprowadzającą się nierzadko do silnej pozycji ekipy rektorskiej. Nadrzędną akademicką cnotą jest przecież skuteczność nowoczesnych metod menedżerskich, a sprawozdawczość jest królową nauk.
„Doskonałość naukowa” jest najlepszym przykładem nowomowy. Określenie to wartościuje dodatnio, ale nikt nie wie, co właściwie znaczy. Doskonałość jest dobra, pożądana, jest naszym celem i do niej dążymy. Jak do fatamorgany. Grunt, że jesteśmy w ruchu. Wtedy łatwiej można nami sterować.
Niektórzy próbują stawiać znak równości między doskonałością naukową a grantami ERC (dlatego mamy Biuro ds. Doskonałości Naukowej PAN, skądinąd wykonujące bardzo potrzebną i wartościową pracę, zupełnie jednak niezwiązaną z samą nazwą). Jeszcze trudniej domyślić się, o co w istocie chodzi z doskonałością w nazwie Rada Doskonałości Naukowej. Czego by o funkcjonowaniu Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów nie mówić, jedno jest pewne, że z nazwy jasno wynikało przynajmniej, czym się ta instytucja zajmowała. Podobnych trudności nastręcza interpretacja ustawowych nazw programów Dydaktyczna Inicjatywa Doskonałości, Inicjatywa Doskonałości – Uczelnia Badawcza, Regionalna Inicjatywa Doskonałości. W Ustawie 2.0 trudno doszukać się definicji omawianego określenia.
W tym ciągłym odmienianiu doskonałości naukowej przez wszystkie przypadki manifestuje się bardzo charakterystyczna cecha nowomowy: magiczna funkcja języka, która rzeczywistości nie opisuje, lecz ją ustanawia. Ponadto znaczenie omawianego sloganu nijak ma się do tego, co każdy użytkownik polszczyzny ma na myśli, gdy używa słowa doskonałość. Według słownika Doroszewskiego doskonałość to bowiem „najwyższy stopień cech dodatnich, brak wad; idealność, wzorowość, świetność”. Nam tymczasem wmawia się, że doskonałość to jest „należenie do czołówki”. A więc… w królestwie ślepców jednooki jest królem.
Któż zgadnie, co znaczy „dobrze publikować”? Zdrowy rozsądek podpowiada, że dobrze publikować, to ogłaszać swe teksty w taki sposób, by dotarły do kręgu czytelników, na którym nam zależy. W nowomowie znaczy to natomiast pewnie tyle, co dostać się ze swym tekstem do czasopisma ujętego w jedynie słusznej bazie względnie w ministerialnym wykazie.
Dawniej dobre lub złe publikowanie było kwestią literek A, B, C. Gdy swego czasu jako przewodniczący Rady Samorządu Doktorantów PAN uczestniczyłem w konsultowaniu regulaminu stypendium prezesa PAN dla doktorantów, miałem nadzieję, że wszystkie publikacje zgłaszane przez kandydatów ktoś będzie przeglądał, by ocenić ich rzeczywistą wartość (szczególnie, że spodziewać można się było maksymalnie kilkudziesięciu wniosków zawierających zazwyczaj po kilka pozycji). Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że uwzględniane (liczone na sztuki?) będą wyłącznie publikacje z list A i C, natomiast za bezwartościowe a priori uznane zostały doktoranckie artykuły z listy B. To był w moim „naukowym rozwoju” niezwykle ważny moment, który uświadomił, że do oceny wartości publikacji naukowej nie jest konieczna ani umiejętność czytania, ani nawet znajomość całego alfabetu. Wystarczą dwie literki: A i C.
W ten sposób – podobnie jak w wypadku punktowania pojedynczych artykułów na podstawie naukometrycznych wyników uzyskiwanych przez całe czasopisma – wartość publikacji naukowej zostaje całkowicie wyprowadzona poza samą publikację, co jest największym walorem rozwiązania noszącego piękną nazwę „dziedziczenie prestiżu”, o którym tu rozleglej pisać nie będę, gdyż tej aberracji intelektualnej stosowną odprawę dał w swym tekście M. Kokowski (Podstawowe zastrzeżenia wobec projektu i uchwalonej Ustawy 2.0 vel Konstytucji dla nauki, „Studia Historiae Scientiarum” 2018, XVII, zob. s. 459 – artykuł w OA). Istotne jest ponadto, że ewaluacja bibliometryczna ocenę wartości prac naukowych de facto wyprowadza poza akademię (korporacja prowadząca komercyjną bazę nie jest częścią wspólnoty naukowej, bo ani nie prowadzi badań, ani ich nie finansuje).
W omawianej nowomowie poczesne miejsce zajmuje też „innowacyjność” i „prestiż”. Również te etykiety doskonale nadają się do wartościowania. Ponownie do głosu dochodzi tu też „magiczno-życzeniowa” funkcja języka. Bo gdy coś jest w istocie prestiżowe, nikomu rozsądnemu nie przyjdzie do głowy upiększanie tego takim epitetem. Nikt więc nie mówi o „prestiżowej Nagrodzie Nobla”. „Innowacyjność” to zaś słowo-klucz, które musi się pojawić w każdym wniosku grantowym i w wielu konkursach stanowi jedno z bardziej niedookreślonych kryteriów oceny.
Prestiż miał być podobno ważnym kryterium podczas punktowania czasopism w nowym wykazie. Zwrócić trzeba więc uwagę na dziwny przypadek „Poradnika Językowego”. Znaczenia tego czasopisma dla polskiego językoznawstwa i polonistyki nie trzeba uzasadniać nikomu, kto się tymi dziedzinami zajmuje. Dla jasności zaznaczę tylko, że „Poradnik” powstał w 1901 roku i jest w bazie Scopus. W nowym wykazie dostał 20 pkt. Skoro punktacja ma być rzekomo pochodną prestiżu, to czemu KEN i ministerstwo nie uwzględniły postulatów Komitetu Językoznawstwa PAN i Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN, by punktację „Poradnika Językowego” podnieść do 70 pkt? Zabrakło chyba refleksji, że komitet i rada są być może bardziej kompetentne w ocenie prestiżu językoznawczego czasopisma niż KEN? Bez wahania stwierdzić wypada, że zignorowanie postulatów obu wspomnianych ciał to zwykła, prymitywna przemoc administracyjna i jednocześnie spora kompromitacja. No cóż, taki mamy KEN, jakie w nim zasiadają naukometryczne Kołłątaje.
W świetle języka „elit” polityki naukowej niezwykle ciekawie prezentuje się znaczeniowa kariera określenia „punktoza”. Swego czasu MNiSW opublikowało na swych stronach tekst zatytułowany Koniec z punktozą. Nowy wykaz czasopism już jest! (druga część tytułu wprost przeczy konstatacji z części pierwszej!). Dalej czytamy, że zasada czterech slotów „ukróci niekorzystne zjawisko punktozy, czyli pogoni za jak największą liczbą marnej jakości publikacji”. Ja tymczasem stawiam dolary przeciwko orzechom, że dla 99% polskich naukowców punktoza to przede wszystkim przeliczanie pojedynczych publikacji na punkty i ocenianie poszczególnych instytucji na podstawie liczby punktów zgromadzonych przez ich pracowników, co wprost wymusza rozmienianie nauki na drobne. Swoją drogą, niedawno pojawiła się w sieci strona punktoza.pl. Jakaż treść ukrywa się za taką domeną? Otóż prezentowane są tam aktualne wykazy punktowanych czasopism, wydawców i konferencji. Trudno o trafniejsze nazwanie rzeczy po imieniu.
Funkcjonariusze aparatu punktozy mogą sobie teraz tropić różne „strategie gry o punkty”. Nie zmieni to jednak faktu, że coraz bardziej skomplikowany system przeliczania publikacji na punkty potrzebny jest tylko i wyłącznie samym naukometrystom, którzy dzięki niemu mogą współuczestniczyć w naukowej władzy. Ewaluacja naukometryczna wszelką działalność naukową i badawczą przemienia w wyścig na cytowania i kwartyle, w którym jedynym zwycięzcą jest zawsze tylko i wyłącznie producent aparatury pomiarowej, czyli dostawca komercyjnej bazy bibliometrycznej.
Taki system ewaluacji polskich podmiotów wywraca do góry nogami sens uprawiania nauki. Bo po co robimy w Polsce naukę? Po co działalność naukową prowadzą uczelnie i instytuty? Nie tylko i w wielu przypadkach nie przede wszystkim po to, żeby coś nowego odkryć, rzetelnie zbadać lub opisać, lecz po to, by zdobyć odpowiednią kategorię i tym samym środki finansowe na dalsze istnienie. W ten sposób życie naukowe w Polsce stało się jedną wielką strategią przetrwania i zakładnikiem ewaluacji. A to jest układ, w którym ogon merda psem. Układ, który nie stwarza warunków do rychłego zdobycia Nobla.
W tym miejscu wracamy do dysonansu wartości. Dla większości badaczy, dla których podstawową wartością jest rzetelne wykonanie pracy badawczej lub edytorskiej, takie narzucanie bibliometryczno-punktowych rozwiązań ewaluacyjnych oznacza w istocie funkcjonowanie w warunkach swoistej okupacji wewnętrznej. Ich praca jest też przez nowomowę „elit” polityki naukowej jednoznacznie deprecjonowana. Dość wymienić sformułowania typu: walka z humanistycznym planktonem, nauka lokalna, wydawnictwa garażowe czy makulatura. Otóż nie, nie wszystko, co nie poddaje się naukometrycznej trosce o interesy dużych zagranicznych wydawnictw i dostawców komercyjnych narzędzi bibliometrycznych, jest w istocie makulaturą. A naukometrystom od lat tworzącym ministerialny aparat punktozy uprzejmie wyjaśniam, że tak jak źródłem wojny są fabryki amunicji, tak źródłem punktozy są oni sami i korporacje, od których produktów chcą uzależnić ewaluację nauki w Polsce.
Modernizacyjny i projakościowy charakter niektórych regulacji projektowanych przez „elity” nie jest, niestety, odpowiednio komunikowany. Pozycja władzy stwarza pokusę używania wartościującej nowomowy. Tymczasem potrzebny jest nie język wartościowania, lecz język wartości. Wartości zrozumiałych i wyznawanych także przez tych, których ustanawiane regulacje (w tym ewaluacyjne) mają dotyczyć. W nauce nie można nikomu narzucić administracyjnie wiary w prawdziwość ustaleń. Trzeba jej dowieść. W wypadku „postępowych” wartości życia naukowego trzeba dać społeczności szansę, by dostrzegła ich sens. Tymczasem perspektywy „elity” polityki naukowej do tego stopnia rozmijają się niekiedy z punktem widzenia badaczy wciąż jeszcze spędzających dni w pracowniach, laboratoriach, bibliotekach i archiwach (a nie na posiedzeniach centralnych rad, komitetów i komisji), że o dostrzeganiu sensu przez „masy” nie może być mowy. Jak ma do „mas” trafić argument przedstawicieli nauki elitarno-bankietowej względnie ministerialno-kuluarowej, że granty ERC są ważne, bo Polska więcej pieniędzy wkłada niż wyjmuje? Taka globalna perspektywa z gatunku „hajs się musi zgadzać” nie jest indywidualnym badaczom dostępna, a bombardowanie ich nowomownymi sloganami tego stanu rzeczy szybko nie zmieni.
Dr Wojciech Włoskowicz, językoznawca, germanista, slawista; laureat Nagrody Prezesa Rady Ministrów, stypendium Ministra NiSW dla wybitnych młodych naukowców, stypendium NCN Etiuda; kierownik grantu NCN Sonatina.