z prof. Wojciechem Przetakiewiczem, byłym wiceprzewodniczącym Sekcji Nauk Technicznych CK, rozmawia Piotr Kieraciński
Fot. Arch. prywatne
Rozmowa z prof. Wojciechem Przetakiewiczem, byłym wiceprzewodniczącym Sekcji Nauk Technicznych Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów
Zrezygnował pan z pracy w Centralnej Komisji z własnej woli i to na rok przed zakończeniem jej ostatniej kadencji.
To była – w sumie spontaniczna – forma protestu przeciwko temu, co obserwowałem w środowisku Sekcji Nauk Technicznych CK. Chodzi przede wszystkim o to, że koledzy zaniedbywali właściwy dobór składów komisji habilitacyjnych. Przy ich konstrukcji często nie kierowano się kompetencjami osób wyznaczanych do komisji, skład był raczej efektem powiązań koleżeńskich. W okresie kierowania resortem nauki przez min. Barbarę Kudrycką postawiono tezę, że kariery naukowe młodych pracowników są w różny sposób hamowane i należy je przyspieszyć. Dziś już widać, że to przyspieszenie przyjęło głównie formę stopniowego obniżania wymogów wobec kandydatów do awansu, szczególnie habilitantów. Następowała i trwa do dziś, mimo wprowadzenia Ustawy 2.0, trywializacja postępowań awansowych, zwłaszcza habilitacyjnych.
Co pan rozumie przez trywializację?
Niefrasobliwość wykazywaną na wstępnym etapie procedowania sprawy, a zwłaszcza jednoosobowe, zamiast komisyjnego, analizowanie dokumentów wniosku awansowego i wnioskowanie do rady wydziału lub rady naukowej o podjęcie postępowania. Najczęściej czyni to prodziekan lub zastępca dyrektora do spraw naukowych, będąc niekiedy w wyraźnym konflikcie interesów, co jest przemilczane. Pokłosiem tej niefrasobliwości było wpłynięcie do Prezydium CK w IV kwartale 2019 r. kilkudziesięciu wniosków habilitantów o umorzenie ich postępowań.
Z jakiego powodu?
Domniemywam, że powodem było pojawienie się pierwszych negatywnych recenzji i widmo klęski aplikującego o awans. Kolejna nieprawidłowość, to obsadzanie części składu komisji habilitacyjnej, czyli funkcji sekretarza, recenzenta i członka, pracownikami jednostki, w której jest zatrudniony kandydat. Aspekt merytoryczny trywializacji postępowań awansowych to przede wszystkim ogólnikowe i grzecznościowe recenzje. Recenzje wydawnicze rozprawy są mało przydatne autorowi, ale ich pozytywny wydźwięk szkodliwie utwierdza go w przekonaniu, że jego dzieło jest wartościowe. Nie jest to więc pomoc, a wręcz demoralizacja. Nierzetelne recenzje w toku postępowania wymagają zdecydowanego potępienia, gdyż są brzemienne w skutki, zwłaszcza w przypadku porażki kandydata i jego dalszych odwołań. Kolejny element trywializacji postępowania, to bezproduktywna rola członków komisji habilitacyjnych, których zaangażowanie w ocenę dorobku bywa symboliczne, zdaniem niektórych, odwrotnie proporcjonalne do wynagrodzenia. A przecież te osoby mają, niestety, tak samo ważny głos przy podejmowaniu uchwały i mogą stanowić przysłowiowy „języczek u wagi”. Chyba najważniejszym elementem wypaczającym postępowania jest zasada jawnego głosowania przy podejmowaniu uchwały komisji, zwłaszcza przy takiej jej obsadzie, jak to przedstawiłem. To przekleństwo postępowań habilitacyjnych.
Nie dało się tej sprawy rozwiązać w gronie członków sekcji czy całej komisji?
Zrobiono zbyt mało. Prawie nikt, poza mną, nie wnioskował o korektę obsady części składów komisji habilitacyjnych, błędnie proponowanych przez jednostki. Prof. Roman Barlik, przewodniczący Sekcji Nauk Technicznych, wielokrotnie też apelował, by członkowie sekcji nie brali udziału w komisjach habilitacyjnych częściej niż raz w miesiącu. Niestety wiele osób lekceważyło te zalecenia. Gdy podsumowałem wyniki udziału w komisjach powołanych w ubiegłym roku, włos mi się zjeżył na głowie. Od trzydziestu do pięćdziesięciu funkcji przewodniczącego komisji na jedną osobę w ciągu roku oznacza, że co tydzień lub nawet częściej, gdy odliczyć wakacje, kieruje się kolejną komisją. To nie jest fizycznie możliwe. Ta ilość nie może przejść w jakość. Sprawa, która wymaga staranności i namysłu, została potraktowana niemal taśmowo.
Czy to był moment, gdy wysłał pan kolegom informację o swojej rezygnacji?
Tak. Od jakiegoś czasu wątpiłem w możliwość naprawy sytuacji w CK. Rezygnację zgłosiłem w trakcie posiedzenia Sekcji Nauk Technicznych, uzasadniłem ją, potem wyszedłem. Informację o mojej decyzji wraz z uzasadnieniem rozesłałem do ponad dwudziestu ośrodków akademickich, które mają uprawnienia do nadawania stopni naukowych w dyscyplinie inżynieria materiałowa, a zatem zatrudniają moich wyborców do CK. Wysłałem ją także do kilku osób, które pracują w tej dyscyplinie w innych ośrodkach akademickich. Moja aktywność w CK przez dwadzieścia lat – sześć kadencji z woli wyborców – wynikała nie z konieczności realizacji rutynowych zadań, a raczej z potrzeby przeciwdziałania nieprawidłowościom w procesach awansowych oraz prowadzenia pewnych działań prewencyjnych. Nie mogłem się teraz zachować inaczej.
Jak adresaci zareagowali na pana pismo?
Tuż po tym posiedzeniu skierowano do mnie głosy wyrażające nadzieję, że zmienię decyzję. Wsparł mnie m.in. przewodniczący sekcji i kilku kolegów. Sytuacja jednak zabrnęła zbyt daleko, żebym mógł się wycofać. Dostałem też głosy wsparcia od kilku osób, które podobnie jak ja nie obsadzały mnóstwa komisji habilitacyjnych i negatywnie oceniają to zjawisko. Natomiast ci, którzy w sposób jaskrawy nadużywali członkostwa w komisjach, złamali zasady etyki, które w takim gremium powinny obowiązywać, nie odnieśli się do mojej decyzji i uzasadnienia. Dostałem też kilkanaście listów z podziękowaniem z różnych jednostek, którym wysłałem wiadomość o swojej rezygnacji z misji powierzonej mi przez środowisko nauk o materiałach. Od dłuższego czasu zwracałem uwagę zarówno w swoim środowisku – Komitetu Nauk o Materiałach PAN, czy Polskiego Towarzystwa Materiałoznawczego, jak też w środowisku Sekcji Nauk Technicznych CK – że są jednostki naukowe, które obniżają wymogi wobec kandydatów do awansu. Nazwałem to drogą awansową przez dziurę w płocie. Były to niektóre wydziały także dużych uczelni. Kolesiostwo odgrywa tam poważną rolę w procedowaniu spraw awansowych.
Zjawisko patrzenia przez palce na słabe wnioski awansowe, a zarazem niezwykle rygorystyczne traktowanie innych, także bardzo przyzwoitych wniosków, nie jest nowym zjawiskiem. CK była za to krytykowana od lat. Co się stało, że nagle teraz tak radykalna decyzja?
Powodem jest masowa skala wniosków awansowych, wywołana zmianą ustawy, przy czym chcę zaznaczyć, że sama ustawa nie była podłożem do powstania negatywnych zjawisk. Zdobyłbym się na określenie, że jest to skutek niewłaściwie ukształtowanej mentalności dużej części środowiska naukowego, czyli przyzwolenia na łamanie zasad etyki naukowej i na marnej jakości awanse. Słabe wnioski przechodzą przy dużym aplauzie, przy bardzo korzystnych, czasami niemal jednomyślnych wynikach głosowania. Ma się wrażenie, że nie są ważne predyspozycje i osiągniecia kandydata, ale zdolności przekonywania tego, kto przedstawia te osiągnięcia komisji habilitacyjnej czy radzie wydziału. Śledząc protokoły różnych posiedzeń rad w związku ze sprawami awansowymi, widzę, że nie ma dyskusji naukowej, nie ma wymiany poglądów. Albo jest to skutek narzucania poglądów przez osoby o dużym autorytecie, którym nikt nie śmie się sprzeciwić, albo po prostu ludziom brakuje poczucia współodpowiedzialności za jakość procesów awansowych.
Może te uchybienia to jednak wina masowości wniosków awansowych z wiosny 2019 r.?
Nie było powodu do pośpiechu, chyba że chodzi o datę 30 kwietnia. Ale już recenzenci i rady wydziałów nie musieli się śpieszyć. Nie było żadnego powodu, by traktować złożone wnioski w sposób płytki i pobieżny. Wprost przeciwnie, masowość powinna wzbudzić czujność rad wydziałów, recenzentów, członków CK. Trzeba było się nad tym rzetelnie pochylić i dokładnie zweryfikować wnioski. Przecież jest jasne, że były one przygotowywane pośpieszenie, mogły zatem być przedwczesne. Wielu kandydatów zdecydowało się na ryzyko, myśląc, że może się uda. Czasami odnosiłem wrażenie, że zamiast dyskusji nad dorobkiem, miałem do czynienia z działaniami służącymi ochronie kandydata przed weryfikacją czy też o wyrwanie go z jakiejś opresji, obronę człowieka, który uwierzył, że należy mu się status samodzielnego pracownika, podczas gdy jeszcze nie dojrzał on do naukowej samodzielności. A przecież awans nie jest opresją. Trzeba udokumentować, że się należy, a jeśli jeszcze się nie należy, trzeba dalej prowadzić badania naukowe i gromadzić dorobek do czasu, gdy będzie odpowiedni. Sądzę, że wielu kandydatów w staraniach o awans w większym stopniu bierze pod uwagę czekające ich przywileje – większą niezależność w działalności naukowej, wyższe stanowisko i zarobki, prestiż w środowisku zawodowym – niż wynikające z awansu obowiązki. Ja natomiast awans postrzegam przede wszystkim jako osiągnięcie statusu naukowca przygotowanego do samodzielnego generowania poważnych zadań badawczych oraz mającego zasób wiedzy i predyspozycje niezbędne do poprawnego wypełniania roli mistrza naukowego.
Uściślijmy jeszcze, o jakich awansach rozmawiamy?
Przede wszystkim o habilitacjach. Udzielenie wydziałom autonomii w sprawie awansów, a zwłaszcza habilitacji, czyli samodzielności naukowej zakończonej uchwałą o nadaniu stopnia, spowodowało erozję zasad i norm. Winę za to ponoszą często pojedyncze osoby, które w danym środowisku mają duży autorytet i potrafią narzucić innym swoje poglądy, kryteria, sposób myślenia. Nie zawsze stoją za takimi działaniami czyste intencje, zwłaszcza rzetelność naukowa. CK ma wciąż bezpośrednią pieczę nad wnioskami profesorskimi. Ta procedura jest bardziej rzetelna, znacznie lepiej weryfikuje jakość dorobku; istnieje większa selekcja i lepsza kontrola; jest pięciu recenzentów, a potem jeszcze rzeczoznawca. I niewątpliwie to zasługa komisji.
Bardzo ciekawy wydaje się wątek wpływowych ludzi, którzy jawnie łamali zasady akademickie, aby forsować swoich faworytów.
W środowisku inżynierii materiałowej mogę wskazać jednostki, w których takie zjawisko wystąpiło w sposób jaskrawy. To Wydział Mechaniczny Politechniki Łódzkiej, Wydział Mechaniczny Technologiczny Politechniki Śląskiej oraz Wydział Mechaniczny Politechniki Gdańskiej. W tych ośrodkach najczęściej dochodziło do łamania zasad, obniżania poziomu wymagań, kolesiostwa. Przypuszczam, że w innych dyscyplinach też można wskazać jednostki, gdzie częściej niż w innych dochodzi do podobnych nadużyć.
Nie boi się pan o tym głośno mówić?
Oczywiście, mam obawy. Jedna z habilitantek już pozwała mnie za krytykę jej dorobku naukowego i dydaktycznego.
Sąd przyjął pozew zawierający takie zarzuty?
Tak, ale rozprawa jeszcze się nie odbyła. Wrócę do awansów. Teraz nie ma już uchwały rady wydziału w sprawie awansu, lecz jest decyzja administracyjna, co niesie za sobą szereg konsekwencji. Na pewno nie służy to doskonaleniu awansów, bo może się kończyć właśnie oddawaniem do sądów rezultatów krytyki naukowej. Tymczasem jest ona immanentną cechą działalności naukowej i trudno sobie wyobrazić postęp w nauce bez dyskusji i krytyki.
Ma pan świadomość, że już nigdy nie będzie w podobnej instytucji jak CK, choćby z racji wieku?
To prawda. Obawiam się nawet, czy koledzy zechcą mi teraz powierzać recenzowanie prac awansowych i dorobku naukowego, gdyż uchodzę za recenzenta surowego, a moją decyzją chyba podkreśliłem pewnego rodzaju bezkompromisowość, która niestety rzadko jest oczekiwana od recenzentów dorobku. Z drugiej strony, szanowano mnie za to, że nigdy nie napisałem „laurki”, nawet gdy chodziło o doktoraty uczniów moich przyjaciół.
Pan mówi o słabościach działań sekcji CK, ja z kolei znam sytuację, gdy Prezydium CK ratowało honor komisji, który mocno nadwyrężały decyzje sekcji.
Zapewne bywa różnie. Często jednak sprawy naganne, o których donoszono do CK, nie trafiały tam, gdzie powinny, czyli do sekcji, tylko pozostawały na poziomie prezydium. Często rozmywały się tam na podstawie opinii osób, o których z góry było wiadomo, że napiszą pozytywne recenzje czy ekspertyzy. Tym samym niejednokrotnie właśnie komisja chroniła plagiatorów czy osoby, które niezbyt rzetelnie podeszły do swojej pracy awansowej.
Czy CK powinna nadal istnieć w tej sytuacji?
Nie mam wesołych myśli. CK w tej formule i przy takim stylu działania na pewno nie zapewnia jakości awansów, które ma nadzorować. Z drugiej strony, historia CK właśnie się kończy. Problem w tym, że do Rady Doskonałości Naukowej weszło wielu członków CK, a tym samym odtworzyły się w niej układy, sposoby myślenia i działania. Nie ma „higienicznej” przerwy między tymi dwoma instytucjami, która pozwoliłaby z czystym sercem dobrze myśleć o radzie. Weszli w jej skład także koledzy, co do których pracy mam poważne zastrzeżenia. Takie są prawa demokracji. Rozszerzono grono wyborców o doktorów habilitowanych. Niejeden z nich czuje wdzięczność wobec swoich recenzentów za to, że stopień uzyskał, ulega ich presji i traci samodzielność. Nie chcę tu krzywdzić uczciwych i kompetentnych, którzy stanowią większość i w CK, i w RDN. Ustawa definiuje główne zasady działania CK i RDN – tam eksponuje się rzetelność i transparentność.
Powróciłbym do kwestii ponadczasowej, jaką są recenzje.
Wypowiedziano na ich temat wiele krytycznych uwag, które jednak nie zmieniły tego obszaru działalności okołonaukowej w naszym kraju. Recenzentów cechuje często brak odwagi w wypowiadaniu krytyki, lęk przed ostracyzmem środowiska, kierowanie się chęcią nieszkodzenia kandydatowi do awansu. A przecież nie o to chodzi! Nie chodzi o samego kandydata, ale o wartość, jaką wnosi do nauki. Czy zasługuje ona na wyróżnienie, czy przeciwnie. Zauważyłem, że nawet osoby o dużych kompetencjach uginają się pod presją kandydata, jego mentora czy ich otoczenia, i starają się stosować sofistyczne sztuczki w recenzjach, żeby obronić osobę i dorobek, które na to nie zasługują; dobiera się fałszywe argumenty, żeby udowodnić, że kiepskie jest dobre.
Pana odejście z CK jednak nie jest antidotum na te patologie, które je spowodowały.
Nie jest. Są też tacy, którzy mi powiedzieli, że zdezerterowałem, np. redaktor Marek Wroński. Jednak musiałem w jakiś sposób zamanifestować protest przeciwko zdecydowanie nagannym praktykom, które miały miejsce w Sekcji Nauk Technicznych.
Pamiętam pana wcześniejszy apel do członków komisji habilitacyjnych.
To chyba był wstęp do mojej decyzji o rezygnacji, gdy jeszcze miałem nadzieję na poprawę sytuacji. Podkreślałem w apelu konieczność bardzo wnikliwej analizy wartości dorobku naukowego kandydatów do stopnia doktora habilitowanego. Obecnie wymusza to fakt wpłynięcia do CK w pierwszych miesiącach ubiegłego roku kilkakrotnie większej niż zazwyczaj liczby wniosków awansowych. Dzieje się tak już po raz drugi w ostatniej dekadzie i wszyscy wiedzą, że nie jest to efekt „klęski urodzaju w polskiej nauce”, lecz wyłącznie zmiany procedur. Przy masowym pojawieniu się pośpiesznie przygotowywanych wniosków habilitacyjnych jakość może przegrać z ilością. Musi więc temu towarzyszyć wyjątkowo rzetelna ocena dorobku naukowego kandydatów.
Z mojego doświadczenia wynika, że wielu członków komisji habilitacyjnych większą uwagę zwraca na wskaźniki bibliometryczne niż na naukową wartość rozprawy lub cyklu publikacji, które – z mocy ustawy – stanowią zasadniczą podstawę do ubiegania się o stopień naukowy. Zapewne tylko lenistwo członków komisji habilitacyjnych sprawia, że do lektury autoreferatu ograniczają zapoznanie się z dorobkiem kandydata do awansu, bez dokładnego poznania głównego dzieła. To może skutkować nierzetelną oceną dorobku.
Przedstawiony do oceny zbiór publikacji powinien – tak ja to rozumiem – odzwierciedlać zrealizowanie określonego programu badań, który ma wyraźnie sformułowany cel i zakres, a kończącego się pewnym uogólnieniem wyników, potwierdzających założone tezy i stanowiących istotny wkład do wiedzy. Niestety coraz liczniejsze są „rozprawy habilitacyjne”, w których sztucznie łączy się w tzw. cykl wybrane publikacje, których wspólny mianownik jest sformułowany zbyt ogólnie, a całość nie spełnia wymogów ustawowych. Akceptacja takiego stanu rzeczy przez gremia decyzyjne deformuje procesy awansowe, zachęca do nierzetelności i szkodzi nauce.
Ma pan zapewne na myśli porównanie poziomu habilitacji z okresu dominacji rozpraw z przygotowywanymi obecnie?
Powołam się na własne doświadczenie. W czasach, gdy zdecydowanie przeważała habilitacja w formie książkowej i obowiązywało kolokwium habilitacyjne, wykonałem 81 recenzji, z których pięć zawierało wniosek negatywny. I tak „wyróżniałem się” wówczas ostrością oceny w swojej dyscyplinie. W ostatnich pięciu latach jako przewodniczący komisji habilitacyjnych napisałem 25 opinii. Aż w co piątej zanegowałem wartość głównego osiągnięcia kandydata.
Co zmieniła w zakresie awansów Ustawa 2.0?
Przede wszystkim nowe wymogi wywołały panikę, o której mówiliśmy. Fala trwogi, która przelała się przez polskie jednostki naukowe – a zwłaszcza uczelnie, gdzie w miejsce rad wydziałów powstały, często na bazie nawet kilku jednostek, rady dyscyplin – była nieuzasadniona. Odbieram to jako wyjątkową porażkę polskiego środowiska naukowego rozłożoną na raty. Pierwsza rata to lawina wniosków, jaka spłynęła do CK do 30 kwietnia 2019 r. Druga to wręcz obłęd w zakresie obron prac doktorskich w okresie przed 30 września. Odbywały się nawet w weekendy, a na ostatni dzień września zwoływano nadzwyczajne posiedzenia rad wydziałów, by „taśmowo” nadawać stopnie doktora.
Mówmy jednak o Konstytucji dla Nauki, czyli o przyszłości.
Cieszy mnie, że nie ma już obowiązku habilitowania się. Dobrze oceniam zapis, że dwie negatywne recenzje powodują negatywny finał starań habilitanta o awans. Dobrze, że komisja habilitacyjna może przeprowadzić kolokwium habilitacyjne, choć uważam, że powinno ono być obligatoryjne.
Więcej nowych rozwiązań oceniam negatywnie: możliwość kandydowania do Rady Doskonałości Naukowej doktorów habilitowanych. Biorąc pod uwagę udział takich członków RDN w ocenie kandydatów do tytułu profesora doznaję nieodpartego skojarzenia, że np. kandydatów na mistrza egzaminują czeladnicy. Jest to nieakceptowalne. W nauce nie ma miejsca na demokrację.
Jawne głosowania nad uchwałą komisji habilitacyjnej to, obok nierzetelnych recenzji, główna przyczyna negatywnej selekcji kandydatów do grona samodzielnych pracowników naukowych. Chyba tylko brak wyobraźni i znajomości zwyczajów w polskim środowisku naukowym mógł podpowiedzieć utrzymanie tej zasady. Wydelegowanie do składu komisji trzech pracowników jednostki, w której zatrudniony jest kandydat, to w praktyce trzy głosy „tak”, nawet gdy dorobek naukowy pretendenta nie spełnia wymogów. Tylko osoba o wyjątkowo niezależnej pozycji może sobie pozwolić w takiej sytuacji na sprzeciw, czyli po prostu – na rzetelność. W takim układzie ocena dorobku nie jest obiektywna. Jeśli w opisany układ koleżeński wejdzie choć jedna osoba „zewnętrzna”, to z uwagi na przewagę głosów poparcia, czyli 4:3, wynik całej procedury jest w zasadzie przesądzony ze szkodą dla nauki, a tak naprawdę także dla kandydata i jego przyszłych podopiecznych. Kilka takich sytuacji znam z własnego doświadczenia.
A jak pan postrzega kwestię przewodów doktorskich i postępowań o nadanie tytułu?
Z doktoratami nigdy nie było większego problemu, ale obserwuję obniżanie wymagań. Jestem przeciwny możliwości uzyskaniu stopnia doktora na podstawie zbioru opublikowanych i powiązanych tematycznie, zespołowo przygotowanych artykułów naukowych. Po takim doktoracie i podobnej habilitacji uczony nie nabędzie umiejętności samodzielnego pisania poważniejszych opracowań naukowych. Wyspecjalizuje się natomiast w pisaniu niedługich artykułów, z ograniczoną dyskusją naukową wyników, często według jednej „matrycy”, z zamiarem szybkiego gromadzenia punktów. Za niewłaściwą też uważam możliwość uzyskania doktoratu przez osoby bez magisterium. Po nadaniu stopnia doktora taka osoba uzyskuje automatycznie wykształcenie wyższe. Stopień naukowy nie zastąpi wiedzy pozyskiwanej podczas dwuletnich studiów magisterskich. Tego faktu nie zmieni zaklęcie o najwyższej jakości osiągnięć naukowych, bowiem dobrze wiadomo, że wkrótce okaże się ono pojęciem naprawdę względnym.
Zawsze byłem przeciwny istnieniu funkcji promotora pomocniczego, która niestety pozostała, bo legalizuje ona niedostatek kompetencji – może to kompensować kopromotor – lub lenistwo promotora. To drugie, choć wysoce nieetyczne, jest dość powszechne.
Wprowadzenie przepisu, w myśl którego stopień doktora nadaje się osobie spełniającej także inne, od literalnie zapisanych w ustawie, wymagania określone przez podmiot doktoryzujący, doprowadzi do nierówności wymagań w różnych jednostkach, a to – jak już wykazuje doświadczenie – skutkuje „pielgrzymkami” kandydatów do miejsc, gdzie próg wymagań jest niższy.
Najmniej kontrowersji budzą kryteria nadawania tytułu profesora, ale mnie niezmiernie dziwi brak ustawowych warunków dotyczących osiągnięć w zakresie kształcenia kadry naukowej. Zupełnie nie rozumiem popłochu zaistniałego w ostatnim roku wśród kandydatów, w sytuacji faktycznego ograniczenia wymogów uzyskania tytułu.
Rozmawiał Piotr Kieraciński
Prof. dr hab. inż. Wojciech Przetakiewicz (ur. w 1950 r.) jest od 23 lat profesorem w Akademii Morskiej w Szczecinie. 35 lat pracował w Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie m.in. kierował Zakładem Metaloznawstwa, był prodziekanem i dziekanem Wydziału Mechanicznego oraz prorektorem ds. dydaktycznych. Jest autorem ok. 270 publikacji naukowych z zakresu inżynierii materiałowej. Specjalizuje się w metaloznawstwie i inżynierii powierzchni. Wypromował dziesięciu doktorów nauk technicznych. Jest członkiem założycielem Polskiego Towarzystwa Materiałoznawczego. Przez ostatnie dwie kadencje pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Komitetu Nauki o Materiałach PAN. W latach 2000–2019 był członkiem Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, ostatnio wiceprzewodniczącym Sekcji Nauk Technicznych.