Grzegorz Filip
Fot. Stefan Ciechan
Artykuł Michała Bilewicza Wolność wypowiedzi czy wolność od dyskryminacji? (FA 2/2020) trudno pozostawić bez komentarza. Przy czym nie odniosę się do jego głównej tezy, według której wolność wypowiedzi sprzyja dyskryminacji. Zajmę się rzeczami w owym artykule na pozór pobocznymi. Jedną z nich jest np. powoływanie na uczelniach komisji do spraw równego traktowania „ze względu na płeć, wiek, rasę, wyznanie, niepełnosprawność i orientację seksualną”. Powstawanie tych ciał uważam za niemądre i szkodliwe.
Pisze autor: „osobom nieheteroseksualnym na uczelniach należny jest szacunek i stworzenie warunków studiowania wolnych od wszelkich przejawów dyskryminacji”. Jedno zdanie – wiele wątpliwości. Pierwszą jest kategoria „osób nieheteroseksualnych”. Studenci przyjmowani na uczelnię nie podają swoich preferencji seksualnych, nie są dzieleni na grupy pod względem takich preferencji ani nie są zobowiązani do ich ujawniania. I lepiej, żeby tak pozostało. Uczelnia nie jest miejscem seksualnych zachowań i nie ma potrzeby, by tę zasadę zmieniać. Sprawy seksu pozostawmy poza murami uniwersytetu. A skoro tak, to nie ma sensu rozróżniać studentów o takich czy innych zachowaniach seksualnych.
Uczelnia nie powinna zaglądać studentom pod kołdrę. W chwili, gdy zacznie to robić, rozpęta się awantura i trwać będzie bez końca. Na awanturze nie zależy nikomu prócz działaczy zaangażowanych w obronę przeróżnych mniejszości. Owe mniejszości nie istnieją przecież naprawdę. Naprawdę istnieją tylko ludzie o różnych preferencjach, którzy bardzo często nie życzą sobie, by ktoś ich „bronił”. Ale oni nie mają tu nic do powiedzenia, zdominowani przez agresywnych działaczy. Pojęcia takich czy innych mniejszości zostały powołane do życia przez odpowiednie ideologie, by te czy inne ruchy polityczne mogły głosić ich dyskryminację i walczyć z nią. Trzeba pamiętać, że do „obrony” mniejszości aktywiści zakładają organizacje za publiczne pieniądze. I nie są to organizacje politycznie obojętne. Za publiczne pieniądze będą teraz prowadzone na uniwersytecie kursy antydyskryminacyjne, które rekomenduje w swym artykule Michał Bilewicz. W interesie społeczności akademickiej uczelnia nie powinna się poddawać agresywnemu dyktatowi aktywistów i organizacji antydyskryminacyjnych. Powstawanie komisji do spraw równego traktowania i wprowadzanie ideologicznych kursów to kolejny krok na drodze upolitycznienia uniwersytetu.
Inną sprawą jest definicja dyskryminacji i kwestia jej przejawów. Dla środowisk i instytucji tropiących oblicza dyskryminacji wszystko jest szykanowaniem. To racja ich istnienia. Słyszeliśmy już więc niejednokrotnie o złych spojrzeniach, nieodpowiednich uśmiechach, niezdrowym zaciekawieniu itp. Społeczeństwo nie może się jednak dać zwariować. Potrzebna jest tu racjonalna doza zdrowego rozsądku przeciwstawiona niemądremu przewrażliwieniu. Trzeba bowiem rozróżnić prześladowania prawdziwe od urojonych. Zdaję sobie sprawę, że w obecnej atmosferze, gdy debacie nadają ton działacze antydyskryminacyjni, rozróżnienia takie są trudne lub niemożliwe. Zwykłe ludzkie zniecierpliwienie wykładowcy, irytacja nieuctwem studenta tłumaczonym brakiem znajomości języka lub przejawiające się pośród kadry akademickiej pospolite chamstwo (pozbawione motywacji narodowościowej czy rasowej) bywają impulsem do oskarżeń o dyskryminację. Zakres tego pojęcia niebezpiecznie się poszerza. Tymczasem na odmienność często reaguje się niechęcią, tacy jesteśmy albo bywamy, to ludzkie i normalne. Dopóki takie reakcje nie są połączone z agresją, trzeba to zrozumieć zamiast piętnować. Polacy wyjeżdżający na studia do innych krajów również spotykają się z różnym przyjęciem.
Wielkim błędem jest natomiast brak programów integracyjnych na uczelniach. Przyjmuje się studentów z zagranicy i nie robi nic, by przestali się trzymać w swoich grupach narodowych. Podczas zajęć getta ławkowe tworzą się spontanicznie i samorzutnie, a tłem niskiego stopnia integracji pozostaje raczej bariera językowa niż odmienności narodowe czy rasowe. Pisałem już o tym na tych łamach (Jak sobie radzimy z najazdem, FA 6/2018). Zamiast integrować zagranicznych studentów z polską społecznością zachęca się ich, żeby donosili na miejscowych za ich rzekomo niewłaściwe zachowania. Niektórzy korzystają z zaproszenia. Domyślam się, że najchętniej ci najsłabsi.By zakończyć ten wątek: jedno tylko jest pewne – na uniwersytecie i gdzie indziej wszystkim należy się szacunek. Bez wyróżniania grup, które zasługują na to bardziej niż inne. Kursy, szkolenia, komisje i zespoły robocze – wszystko to kopia urządzeń z uniwersytetów amerykańskich, gdzie ze złą sławą działają one od dziesięcioleci. W Polsce, począwszy od lat dziewięćdziesiątych, napisano na ten temat tony tekstów. Ale my musimy ochoczo kopiować to, co gdzie indziej się nie udało, zamiast się uczyć na cudzych błędach.
I wreszcie sprawa poradników językowych. Tworzy się je rzekomo po to, żeby uniknąć „wypowiedzi o charakterze homofobicznym i dyskryminującym”. Na Uniwersytecie Warszawskim powstał dokument dotyczący języka niedyskryminującego. „Nie są to normy regulaminowe, ale wskazówki, dzięki którym komunikacja między poszczególnymi członkami społeczności akademickiej może stać się łatwiejsza” – napisał pewien portal. Serdecznie dziękuję za takie ułatwienia. Podobno lepiej napisać: „Studenci i studentki, którzy zapiszą się na lektorat”, niż: „Studenci, którzy zapiszą się na lektorat”. Bo może to być odbierane tak, jakby kobiety zostały wykluczone! Przez kogo? – pytam. Jaki trzeba mieć móżdżek, by tak pomyśleć? Poddawanie się atmosferze podejrzeń, szukanie spisku przeciwko kobietom w ogłoszeniach o lektoracie wydaje się jednak drobną przesadą. Czy naprawdę chcemy mieć na uniwersytecie własny, akademicki, postępowy makkartyzm?
Będąc polonistą, pisarzem i redaktorem z długim stażem, śmieję się z bzdurnego (inaczej tego nie nazwę) udawania, że w zakresie znaczeniowym słowa „studenci” nagle brakuje już studentek, a znaczenie słowa „badacze” nie zawiera kobiet. To szkodliwy idiotyzm, którego skutkiem w tekstach są koszmarki w rodzaju „wykładowcy/wykładowczynie”, „autorzy/autorki” i tym podobne produkty idei łamania. Owe łamańce w redagowanych tekstach usuwam bez litości. Inteligentna kobieta nie obrazi się na język polski za to, że tak a nie inaczej się ukształtował przez wieki. A manipulacje językowe, jak się wydaje, w ogóle są tym, czego kobiety najmniej potrzebują. Potrzeba im ze strony mężczyzn zainteresowania, docenienia i normalnego, partnerskiego traktowania, a nie zmyślania leksykalnych wygibasów.
Wróć