Henryk Grabowski
Fot . Stefan Ciechan
Wyciągnąłem ze stosu zeszytów jeden z notatkami z końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku i zdumiałem się, jak niewiele notatek z tamtego czasu zrealizowałem, to znaczy ile zostawiłem „na później”. Kiedy o tym półgębkiem wspomniałem przy poobiedniej herbacie w uczelnianej stołówce, dwaj (a już dosiadali się następni) moi młodsi koledzy też powiedzieli, że „zmarnowali” sporo myśli, pomysłów, rozwiązań i nie wiadomo, czy kiedykolwiek do nich wrócą.
Jedną z przyczyn, którą od razu wspólnie uzgodniliśmy, jest pułapka niemożności, polegająca na braku miejsc publikowania w polskich czasopismach naukowych wyników cząstkowych, danych pośrednich czy choćby hipotez lub (zgodnie z nowymi tendencjami w nauce) pytań naukowych. Ktoś podniósł, że przecież jest Internet, w którym można pisać prawie wszystko, co ślina na język przyniesie, ale ktoś drugi od razu odwrócił sprawę, że tego „polska nauka nie uznaje”, i dodał z przekąsem, że ponadto w Internecie grasują złodzieje. No tak, „w obecnej rzeczywistości” możliwość natychmiastowego publikowania zderza się z możliwością natychmiastowego i mało widocznego pobierania. I nie chodzi tylko o to, co kto ściągnie, przetworzy na swoją modłę i wpisze do właśnie tworzonego artykułu, aby zarobić parę punktów, ale o to, co zrobi, żeby ci zablokować możność skorzystania z twojej własnej myśli, ze snu, który ci się przyśnił na jawie.
Natura naukowca jest taka, że jest się nim przez cały czas, w dzień i w nocy, w czasie jakichś istotnych działań i kiedy „nic się nie robi”. To tak jak z poetą. Trudno zapomnieć słowa Wisławy Szymborskiej wypowiedziane w wykładzie noblowskim (1996), że niektórzy poetów nie szanują, bo postrzegają ich jako osoby w desusach leżące na łóżku i patrzące w sufit. Ludzie nie rozumieją, jak gigantyczna robota jest w toku w czasie tego leżenia.
Naukowcy też tak mają. Ich świat pracy nie zależy od miejsca, w którym się znajdują, chyba że następuje moment opisany przez Pasteura: kiedy zakładasz fartuch laboratoryjny, przestajesz należeć do świata nielaboratoryjnego. Dodam: ale nie odwrotnie! Kiedy fartuch zdejmujesz, nadal jesteś w laboratorium. Nadal tropi cię myśl, której nie skończyłeś rozpracowywać wczoraj i może dwa lata temu. Tak, dwa lata temu, to właśnie wczoraj, kiedy kładłeś się spać. Aż dzwoni ktoś, kto mówi, że właśnie układa książkę na pewien temat i ty byś go mógł wspomóc pewnym rozdziałem, bo masz podobny zakres zainteresowań. I to jest ten rozdział, który z tobą od dawna chodzi i śpi.
Tak, tylko że takie telefony z propozycjami to nie jest codzienność. To są sytuacje nadzwyczajne. W moim życiu zdarzyły się pięć może osiem razy. Kolegom, tym ze stołówki, zdarzały się jeszcze rzadziej, bo są dużo młodsi. A poza tym nie ma ani instytucji, ani sytuacji, w której ktoś cię docenia. Szczególnie dzisiaj, kiedy zaprogramowane w ustawie punktacje fałszują prawdę o wartości tego, co robisz i piszesz. Począwszy od wydawnictwa, które, jeśli nie punktowane, to i tobie punkty „zabierze”, i to wszystkie, choć zgodnie z logiką powinny być ci przyznane. Ale rządzenie nauką nie ma z logiką, jak się ostatnio przekonujemy, wiele wspólnego. No, spójrzmy, choćby jak urzędnicy traktują monografie. W stołówce rozstrzygnęliśmy ten problem w kilka sekund. Monografia powinna być przez urzędnika oddana do przeczytania fachowcowi, który wydzieli w niej odkrycia, wynalazki, tezy i inne elementy, które jako takie (gdyby występowały samodzielnie) stanowiłyby odrębne dokonania, zasługujące na punkty. Do klasyki można by było w ten sposób zaliczyć na przykład drukowaną w dwóch odcinkach pracę (kilkunastostronicowy artykuł) słynnego Edmunda Biernackiego z 1897 roku w „Gazecie Lekarskiej” pt. Samoistna sedymentacja krwi jako naukowa, praktyczno-kliniczna metoda badania (1897, nr 17, s. 962, 996). Przedstawił w niej dość mocno już zarysowaną teorię zaobserwowanej przez siebie sedymentacji krwinek w próbkach krwi, której nadano później używaną do dziś nazwę „odczyn Biernackiego” (OB). Otóż w pracy tej Biernacki podał jeszcze kilka innych odkryć, równie ważnych dla nauki, ale już nie tak spektakularnych. Za każdą – doktorat lub profesura. W tamtych czasach mógł sobie pozwolić na drukowanie w odcinkach (a nawet autorów do tego zachęcano, mimo zaborów, rusyfikacji, germanizacji, walki z Polską i polskością itd.), bo redakcje doskonale rozumiały, że mają do czynienia z nauką, a nie tekstem przeznaczonym do zdobywania punktów.
Na tę historię zareagowali koledzy śmiechem. Nie spotkali się z reakcją na swoje prace. Otóż jeden powiedział: – Proszę państwa, nie wiem, jak wy, ale ja jakieś dwadzieścia pięć razy znalazłem dotyczące moich prac przypisy bibliograficzne i pozycje w wykazach piśmiennictwa w artykułach i monografiach, ale ani razu nie stwierdziłem powołań ani cytowań w tekście głównym tych prac. Wszystko wskazuje na to, że moje artykuły służą do wspierania cudzych, ale czytane nie są – dodał.
Ktoś wyjął smartfon i szybko coś w nim wstukał rysikiem. Wepchnął telefon do kieszeni, a kolega zapytał: – Ktoś dzwonił? – Nie, zanotowałem przypomnienie, że w drugim akapicie na trzeciej stronie pisanej przeze mnie pracy powinienem poprawić sens zdania.
e-mail: lpj@lpj.pl