Marek Misiak
Fot. Stefan Ciechan
Wspominałem już na tych łamach, że poziom językowy anglojęzycznych artykułów publikowanych w polskich czasopismach naukowych jest przeciętnie naprawdę dobry. Autorzy albo biegle znają ten język, albo współpracują z fachowcami, którzy dbają o oszlifowanie szaty językowej manuskryptu przed wysłaniem go do publikacji. Widać to szczególnie w czasopismach medycznych – tu autorzy mają na co dzień do czynienia z anglojęzycznymi źródłami, uczestniczą też często w życiu międzynarodowej wspólnoty naukowej: biorą udział w zagranicznych konferencjach, sympozjach, ale też dłuższych stażach lub nierzadko po prostu pracują za granicą. Być może dla wielu z nich publikowanie po angielsku jest bardziej naturalne niż po polsku, zatem i przygotowanie artykułu w tym języku nie jest znaczącym wyzwaniem z językowego punktu widzenia (z merytorycznego jak najbardziej).
Problem pojawia się czasem – i zupełnie nieoczekiwanie – gdy anglojęzyczny jest nie cały artykuł, a tylko jego elementy szczególnie ważne z uwagi na archiwizowanie publikacji w internetowych bazach (tytuł, abstrakt i słowa kluczowe), a cały manuskrypt publikowany jest w polsko– lub dwujęzycznym czasopiśmie. Niektóre redakcje (choć tu nie ma pełnej konsekwencji) oczekują przetłumaczenia na angielski także tytułów tabel i rycin, zdarza się też wymóg przygotowania anglojęzycznego spisu cytowanego piśmiennictwa.
Jeśli anglojęzyczny jest cały artykuł, autorzy dokładają starań, aby była to staranna angielszczyzna; jeśli tylko abstrakt i drobniejsze elementy – poziom staranności bywa odczuwalnie niższy. Co jakiś czas (choć nie jest to w żadnym razie norma) zdarzają się sytuacje naprawdę poważne. Należą do nich m.in. błędy przekładowe w tytułach artykułów i słowach kluczowych, abstrakty przetłumaczone tak niestarannie, że redakcja musi je tłumaczyć od nowa, tytuły tabel lub rycin przełożone w taki sposób, że anglojęzyczny tytuł nie daje pojęcia o treści danego elementu lub nie pozwala odróżnić go od innych tabel i rycin, tytuły nieanglojęzycznych pozycji na liście piśmiennictwa przełożone na własną rękę na angielski.
Podejrzewam, że autorzy – zmęczeni prowadzeniem badań i pracą nad tekstem artykułu po polsku – anglojęzyczne elementy przygotowują na samym końcu, tuż przed wysłaniem materiału do publikacji, i po prostu nie mają już czasu ani siły, żeby je dopracować. Ale jak pisała Hannah Arendt, zrozumieć nie znaczy usprawiedliwić. Tego rodzaju usterki manuskryptów wydłużają bowiem pracę nad nimi. Jeśli dane wydawnictwo lub redakcja przygotowuje kilka czasopism, i niektóre z nich są polsko-, a inne anglojęzyczne (taka sytuacja zdarza się np. w niektórych wydawnictwach uczelnianych), redaktor polskojęzycznego tytułu przekazuje elementy do sprawdzenia koleżance lub koledze angliście. Jeśli ten ostatni musi tłumaczyć abstrakt i inne elementy manuskryptu od nowa, przekazanie tekstu do składu jest niemożliwe, dopóki tego nie zrobi (podmienianie niektórych elementów w składzie jest ryzykowne, gdyż zwiększa ryzyko błędu przez niedopatrzenie).
Najbardziej problematyczne są błędy w tytułach. Pojawiają się tu problemy nie tylko językowe, ale także merytoryczne, a nawet prawne. Te ostatnie wynikają z faktu, że w momencie, gdy tekst trafia w ręce redaktora, mogą być już podpisane umowy wydawnicze (ang. license agreements), w których tytuł jest elementem identyfikującym przedmiot umowy. Jeśli dokument zawiera tylko polski tytuł, nie ma problemu; jeśli także angielski, znacząca modyfikacja tytułu wymaga także zmiany umowy. Jeśli chodzi o zamianę np. pisowni jakiegoś wyrażenia z łącznej na rozdzielną lub jednego znaku interpunkcyjnego na inny, nie jest to zmiana istotna. Jeśli jednak jeden termin użyty w tytule wymieniamy na inny – już tak. Częstsze są wątpliwości merytoryczne. Jeśli autor używa w anglojęzycznym tytule błędnie przetłumaczonego terminu lub pojęcia (problem ten rozciąga się także na szereg wyrażeń nieterminologicznych), to jest duże prawdopodobieństwo, że błąd ten został powielony w abstrakcie. Zdarza się nierzadko, że redaktor – nie będąc specjalistą w danej dziedzinie – nie jest w stanie sam wybrać spośród kilku możliwości i konieczna jest albo uważna lektura polskojęzycznego tekstu manuskryptu, albo konsultacja z autorami dla ustalenia, co mieli na myśli. Chodzi o to, by osoba czytająca anglojęzyczny abstrakt poprawnie zrozumiała, czego konkretnie w obrębie danego (nierzadko dość wąskiego) zagadnienia dotyczyły dane badania.
Mogłoby się wydawać, że to sztuka dla sztuki, bo przecież żaden zagraniczny badacz nie będzie zlecał tłumaczenia całego artykułu z polskiego. Tymczasem ja sam zetknąłem się z przypadkami, gdy naukowcy np. japońscy odkrywali po lekturze anglojęzycznego abstraktu, że ustalenia polskich kolegów są z ich punktu widzenia kluczowe i chcą szczegółowo zapoznać się z danym materiałem. W naszym kraju wychodzi szereg renomowanych polskojęzycznych czasopism naukowych (m.in. medycznych) i może się zdarzyć, że ważne z punktu widzenia zagranicznych badaczy odkrycie zostanie opisane najpierw po polsku (znane są takie sytuacje w odniesieniu do tytułów publikowanych m.in. w języku niemieckim, rosyjskim, francuskim, hiszpańskim, a także japońskim i arabskim). Warto zatem, by abstrakty były przetłumaczone naprawdę starannie i nie dochodziło do nieporozumień pojęciowych.
Zdarzają się też sytuacje, gdy tytuł przetłumaczony został prawidłowo, ale abstrakt już nie. W tytule używane są poprawne pojęcia, w abstrakcie inne, mniej poprawne (a bywa, że wymiennie stosowane są różne określenia o nietożsamych znaczeniach). Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niektórzy autorzy traktują anglojęzyczny abstrakt wyłącznie jako wymóg do spełnienia, nie przywiązując do niego większej wagi. Ten element manuskryptu powinien być jakby osobną całością, zrozumiałą bez odwoływania się do tekstu artykułu, gdyż w wielu internetowych bazach publikacji czytelnik ma dostęp jedynie do abstraktów (a przynajmniej tylko do nich za darmo). Tymczasem częstym błędem jest niewyjaśnianie w anglojęzycznych abstraktach nieoczywistych (tzn. nieprzyjętych powszechnie w literaturze na dany temat) skrótów albo posługiwanie się polskimi skrótami, najczęściej w przypadku nazw instytucji. Tymczasem w takiej sytuacji należy oprócz polskiego akronimu (który faktycznie może pomóc czytelnikowi) podać pełną anglojęzyczną nazwę. Można stworzyć z kolei od niej akronim, ale posługiwać się nim można dopiero w dalszej części abstraktu, jeśli dana nazwa pada więcej niż raz. Przykładem może być akronim ŚUM (Śląski Uniwersytet Medyczny). Za pierwszym razem podajemy i pełną polską nazwę, i polski skrót, i pełną nazwę anglojęzyczną (Medical University of Silesia), i – opcjonalnie – utworzony od niej akronim (MUS lub MUoS). Chodzi o to, że takie anglojęzyczne skróty sporadycznie funkcjonują w internecie i użycie tylko ich byłoby jeszcze bardziej samobójcze dla zrozumiałości abstraktu. Kluczowe jest sprawdzenie, jaką oficjalną angielską nazwę ma dana instytucja – czasem nie jest to dosłowne tłumaczenie, gdyż albo nie byłoby ono poprawne stylistycznie, albo nazwa powinna przypominać nazwy analogicznych instytucji w innych krajach. Stąd Medical University of Silesia zamiast Silesian Medical University czy Statistics Poland (Główny Urząd Statystyczny) zamiast Main Statistical Office.
Błędy w tłumaczeniu słów kluczowych mogą skutkować niższymi wskaźnikami cytowalności, gdyż artykuł nie będzie prawidłowo wyszukiwany w bazach publikacji. Warto pamiętać, że autorzy przygotowujący prace poglądowe często przeszukują takie bazy posługując się angielskimi słowami kluczowymi. Jeśli jednak są to autorzy polscy, mogą chcieć uwzględnić również prace opublikowane po polsku, gdyż podjęli decyzję o przejrzeniu publikacji we wszystkich językach, które zna przynajmniej jeden z nich, a nie tylko po angielsku. Wówczas także artykuł w języku polskim może zostać omówiony w wysoko cytowanej pracy poglądowej w języku angielskim.
Przekładanie na angielski tytułów pozycji z listy piśmiennictwa może się wydawać całkowicie akademicką kwestią. Jednak tak nie jest. Anglojęzyczna lista piśmiennictwa nie musi obejmować pozycji z tytułami w języku angielskim. Jeśli dany tytuł nie został przez autorów przywoływanej publikacji podany także w języku angielskim i ten przetłumaczony tytuł nie jest ujęty w bazach publikacji, to samodzielne tłumaczenie tytułu artykułu lub publikacji zwartej nie ma najmniejszego sensu. Dlaczego? Bo jeśli anglojęzyczny tytuł nie znajduje się ani w bazach, ani na stronie internetowej czasopisma, odnalezienie danego tekstu czy choćby jego abstraktu będzie niemożliwe. Lepiej podać tytuł oryginalny – wtedy czytelnik będzie mógł odnaleźć w internecie obcojęzyczny tekst lub choćby jego abstrakt i jeśli podejrzewa, że mogą mu być potrzebne – zlecić ich tłumaczenie lub posługując się elektronicznymi narzędziami translatorskimi, wyrobić sobie jakieś pojęcie o treści cytowanej pozycji. Angielski tytuł można podać obok polskiego dla orientacji (np. w nawiasach kwadratowych, aby było widoczne, że nie jest to element oryginalnego tytułu). Anglojęzyczna lista piśmiennictwa oznacza, że angielskie są elementy opisu bibliograficznego (oznaczenia, skróty) i sama konwencja zapisu (np. zgodna z wytycznymi American Medical Association w przypadku publikacji medycznych).
Tłumaczenie od nowa całego abstraktu jest zajęciem żmudnym i niełatwym – redaktor czy tłumacz może, unikając błędów odautorskich, popełnić własne. Ponadto nigdy nie jest przyjemne pisanie autorom, że część lub całość anglojęzycznych elementów pracy musieliśmy przetłumaczyć na nowo. Jak by tego nie ująć, wychodzi na to, że wytykamy komuś niekompetencję, a to nigdy nie jest przyjemne. Każda publikacja naukowa jest dla nas, redaktorów, ważna. Moment satysfakcji nadchodzi, gdy w skrzynce e-mailowej pojawia się list np. z Tokio czy Kairu zaczynający się od słów: „Nie znam niestety języka polskiego, a po lekturze abstraktu artykułu autorstwa dr XYZ doszedłem do wniosku, że jego treść rzuca zupełnie nowe światło na badane przez nas zagadnienie. Czy dysponują Państwo może anglojęzyczną wersją tego tekstu?”.
Wróć