W debacie publicznej istnieją pojęcia-zaklęcia. Wystarczy oznaczyć (formułując modnie: otagować) nimi poglądy adwersarza i przynajmniej dla pewnej części społeczeństwa wszystko, co on dalej powie, będzie skażone. Jednym z takich pojęć jest eugenika, kojarząca się z praktykami nazistów czy nagannymi moralnie regulacjami prawnymi, które jeszcze do lat 70. obowiązywały w krajach skandynawskich i w USA. Sama próba mówienia o pozytywnie rozumianej eugenice jest dla wielu niedopuszczalna, sprzeczna z podstawowymi wartościami. Zdzisława Piątek pokazuje, że pojęcie to można różnie rozumieć i że pewne sposoby postępowania, postrzegane jako właściwe cywilizowanemu społeczeństwu, również mają charakter eugeniczny.
Najistotniejsze wydaje się rozróżnienie na eugenikę zapobiegawczą i eugenikę pozytywną. Autorka omawia wynaturzenia działań eugenicznych z podziałem na te dwa obszary, gdyż mają one inny charakter. Tu uwidacznia się też druga zaleta pracy: Piątek wskazuje, że słusznie należące do przeszłości praktyki eugeniczne były nie tylko niemoralne, ale przede wszystkim bazowały na niepełnej wiedzy o mechanizmach dziedziczenia i ekstrapolowaniu znanych już prawideł na obszary, gdzie nie mają one zastosowania. Jest to też w jakimś sensie historia pychy nauki: najważniejsze ekscesy eugeniki miały miejsce na przełomie XIX i XX wieku oraz w okresie międzywojennym, gdy wielu ludzi nauki najwyraźniej doszło do przekonania, że wszystko, co ważne, zostało już odkryte (podczas gdy DNA po raz pierwszy opisano dopiero w 1953 roku). Piątek mówi o eugenice pozytywnej – potocznie rozumianej jako „hodowla geniuszy” – jako mrzonce nie z uwagi na wartości moralne, ale dlatego, że taka manipulacja ludzkim genomem jeszcze długo będzie niemożliwa.
Frapująca jest polemika autorki z chrześcijańską koncepcją „świętości życia” przy jednoczesnym trzymaniu się z dala od koncepcji stereotypowo uważanych za lewicowe. Choć w wielu punktach nie mogę się zgodzić z jej argumentacją, kluczowe pytanie wybrzmiewa mocno: Skoro niepełnosprawne dziecko jest tak ważnym darem i zadaniem, to dlaczego nie spotyka się osób, które chciałyby mieć niepełnosprawne potomstwo? Piątek podkreśla, że eugenika nie oznacza pozbywania się niechcianego potomstwa, ale dbanie o to, by już w łonie matki można było takie dzieci leczyć, a rodzice mogli się przygotować.
Rozważania autorki na temat znaczenia pozytywnie rozumianej eugeniki dla ograniczenia wciąż rosnących kosztów funkcjonowania służby zdrowia zasługują na rozwinięcie – rzadko w polskiej debacie publicznej można usłyszeć głos poza binarną opozycją „pro-life” i „aborcji na życzenie”. Również sposób, w jaki Piątek dotyka zagadnienia eutanazji, zasługiwałby na szersze omówienie. Autorka chce, byśmy znów nie bali się mówić o eugenice. Stawia tę tezę śmiało, ale nie prowokacyjnie.
W starannie wydanej książce tym bardziej dziwią potknięcia merytoryczne. W trakcie wywodu autorka odwołuje się do Frankensteina Mary Shelley. Po pierwsze określa ten utwór mianem opowiadania, podczas gdy jest to pełnowymiarowa powieść. Po drugie utrzymuje, że monstrum jest uosobieniem ślepej, niszczycielskiej siły. Dlatego nie ma imienia, a twórca chce je zniszczyć. Każdy, kto czytał powieść, wie, że to nieprawda. Monstrum jest wrażliwą istotą, prostota jego pojęć moralnych pozwala mu dostrzegać i nazywać zło w świecie. Nie ma imienia, gdyż Frankenstein, niezdolny do wzięcia odpowiedzialności za „ojcostwo”, nigdy mu go nie nadał. Twórca chce zniszczyć dzieło dlatego, że monstrum – odrzucone przez społeczeństwo, któremu usiłowało pomagać – domaga się od „ojca” powołania do życia monstrum-kobiety. Jednak Frankenstein, przerażony, odmawia. Dopiero wtedy monstrum, odrzucone nawet przez „ojca”, zapowiada mu: „Będziesz cierpiał!”.
Marek Misiak
Zdzisława PIĄTEK, Eugenika. Zagrożenie czy nadzieja ludzkości?, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2019, seria: Miniatury etyczne.
Wróć