logo
FA 02/2020 Życie akademickie

Zofia Tarajło-Lipowska

Nieetatowy pracownik naukowy

Kolejni sędziowie nie widzieli różnicy między radą wydziału a radą instytutu. Zeznający przed sądem rektor Bojarski, profesor prawa karnego, nie pamiętał dokładnie, co obiecywał…

Nieetatowy pracownik naukowy 1

Fot. Stefan Ciechan

Na Uniwersytecie Wrocławskim nie pracuję etatowo już od ośmiu lat, ale ostatnie zaliczeniowe wpisy w indeksach uczyniłam trzy lata temu. Te wpisy głoszą, że w latach 2011-2016 przeprowadziłam 700 godzin seminarium doktoranckiego, jeśli na seminariach liczyć wszystkich troje doktorantów jednocześnie, choć z przyczyn niezależnych (praca zarobkowa podopiecznych) umawiałam się z każdym z nich oddzielnie.

W internetowym spisie pracowników figurowałam wtedy jako „nieetatowy pracownik naukowy”. Żadne czynności, które w tym czasie wykonywałam, nie zostały jednak pokwitowane wynagrodzeniem za pracę, z czym zresztą zgodził się wrocławski sąd pracy (rejonowy, a potem apelacyjny), do którego swoje pretensje skierowałam. W sentencji wyroku pojawia się wszak nuta współczucia, że okoliczności tej brzydko pachnącej sprawy (moje określenie) miałam prawo odczuwać jako krzywdę.

Chodzi tu o Instytut Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, placówkę oddaloną od uniwersyteckiego centrum, co upośledza jej kontakt z codziennym życiem uczelni. Pracowałam tam od roku 1990, w ostatnich dziesięciu latach na stanowisku profesora nadzwyczajnego, cały czas będąc kierownikiem, najpierw Studium Języka i Kultury Czeskiej, a potem Zakładu Bohemistyki, który za mego kierownictwa rozwijał się nader obiecująco.

W latach 2008–2010 zostałam odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem Komisji Edukacji Narodowej i Medalem za Długoletnią Służbę, wystąpiono też o tytuł profesora, który otrzymałam, i o nagrodę Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego za książkę Historia literatury czeskiej. Zarys (Zakład Narodowy im. Ossolińskich 2010), którą otrzymałam. Tymczasem osiągnęłam wiek upoważniający do emerytury i dowiedziałam się, że rówieśniczki na Wydziale Filologicznym powszechnie łączą status pracownika z jej pobieraniem. Podczas wizyty na Radzie Wydziału Filologicznego w maju 2011 rektor Marek Bojarski zakomunikował nam o tej możliwości i objaśnił, jakie pisma złożyć, zaznaczając, że przy udzielaniu zgody na dalsze zatrudnienie będzie się kierował opinią tu obecnego ciała zbiorowego, czyli Rady Wydziału Filologicznego.

Źle napisane podanie

Przedwakacyjne terminy posiedzeń mnie poganiały, tego samego dnia złożyłam więc dwa odręczne pisma według tej instrukcji. Tymczasem dominujący w Instytucie Filologii Słowiańskiej rusycyści (zwłaszcza dziekan Wydziału Filologicznego dr hab. Michał Sarnowski i dyrektor instytutu dr hab. Anna Paszkiewicz) podjęli szykanującą mnie kampanię (mobbing), z której rozpiętości nie zdawałam sobie sprawy. Powodem mogły być pogłoski, że chcę oderwać bohemistykę od rusycystów, co oczywiście z merytorycznego punktu widzenia i z uwagi na wyraźnie drugorzędną pozycję tego kierunku w instytucie byłoby całkowicie uzasadnione, ale to tylko spekulacje. M.in. decydenci-rusycyści pozbawili mnie kierownictwa Zakładu Bohemistyki, choć byłam na urlopie naukowym, a zakładem kierował ktoś inny.

Na drugi dzień po złożeniu podań zadzwoniła do mnie sekretarka instytutu Aldona Rogula (prywatnie zaprzyjaźniona z panią dyrektor) z informacją, że moje podanie jest „źle napisane”, i z ofertą, że przyśle mi jego poprawny tekst, który „wystarczy podpisać”. Wyjeżdżałam właśnie na Uniwersytet w Brnie, w dobrej wierze podpisałam i przekazałam do sekretariatu. Kilka dni później odbyła się Rada Instytutu Filologii Słowiańskiej. Dziekan Sarnowski, obecny jako członek tejże rady, kierował do mnie złośliwe uwagi, posiedzenie zaś pod jakimś pretekstem rozpoczęło się wypiciem toastu szampanem (gdybym znała dalszy ciąg, wezwałabym policję dla skontrolowania trzeźwości obecnych). Atmosfera była dziwna, ukradkowe spojrzenia itp., ale zwyczajowo wyszłam na początku, bo głosowano nad „moją sprawą”. Ze względu na potwierdzone medalami zasługi i spodziewany tytuł profesorski wynik głosowania wydawał mi się oczywiście pozytywny. Nie wiedziałam, że dyrektor Paszkiewicz dzwoniła już do członków rady i „konsultowała” z nimi tę sprawę. Głosowanie w instytucie niestety przegrałam. Tego wieczoru dzwoniły do mnie dwie koleżanki i obie radziły jak najszybsze wycofanie podania, które w dobrej wierze podpisałam.

Na drugi dzień rano odwiedziłam Dział Osobowy, ale ani przybyła właśnie pani Rogula, ani pani kierownik działu nie chciały mi oddać podania. Napisałam więc pisma wycofujące je i zostawiłam w rektoracie (rektora ponoć nie było) i w kilku innych miejscach. Po tygodniu udało mi się dostać do rektora Bojarskiego (było ze mną dwóch kolegów-bohemistów, zatroskanych o los kierunku), który przyjął mnie raczej przyjaźnie i telefonicznie umówił na rozmowę z dziekanem Sarnowskim. Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, rektor poradził, żebym się przed dziekanem Sarnowskim… rozpłakała, bo kobiece łzy działają na mężczyzn. Z kilku przyczyn przyjęłam to jako nie najlepszy żart.

Nie, nie, nie!

Zależało mi na pracy na uczelni, miałam różne rozległe i ambitne plany (m.in. byłam wtedy na rocznym urlopie naukowym w celu napisania książki), miałam długi staż dydaktyka uniwersyteckiego w Polsce i w Czechach, i dobrą opinię, wybrałam się więc na spotkanie z Sarnowskim. Ówczesny dziekan prawie nie dopuścił mnie do głosu, powtarzając poirytowanym głosem: nie, nie, nie! Po dwóch tygodniach dostałam pismo od rektora Bojarskiego, w którym przyjmuje moją prośbę o emeryturę, ale nie zgadza się na ponowne zatrudnienie. O opinii Rady Wydziału Filologicznego, o której mówił na majowym posiedzeniu, nie wspomniał wcale (sprawa zatrudnienia mnie w ogóle tam nie stanęła). Na moje odwołanie od decyzji odpowiedział mi nie adresat, lecz dr hab. Sarnowski, dodając, że rektor myśli tak samo. Koleżanka z instytutu zwróciła mi jednak uwagę na zastanawiającą okoliczność, że w ostatnim okresie rektor Bojarski otrzymał cztery doktoraty h.c. w krajach byłego Związku Radzieckiego. Niezbadane są wyroki Opatrzności (czytaj: wzajemne powiązania).

Dodam, że w następnym roku akademickim IFS UWr stracił czworo samodzielnych pracowników naukowych: oprócz mnie odszedł również bohemista i słowacysta Jaroslav Lipowski (obecnie profesor tytularny), jedna z rusycystek wybrała wczesną emeryturę (nikomu nie podpadła, lecz mierziły ją stosunki w IFS), a jedyna serbistka z habilitacją przeniosła się na uniwersytet do innego miasta. Po roku na moje miejsce zatrudniono czeskiego fachowca od literatury polskiej na Zaolziu, który z Opawy do Wrocławia dojeżdża co dwa tygodnie, ale zajęć ma tak wiele, że można z nich wykroić dwa etaty (jako native speaker prowadzi też lektoraty na studiach magisterskich, bo nie ma tam lektora tego języka).

Rektor i sędziowie

Jako pokrzywdzona sytuacją zasięgnęłam rady prawników. Okazało się, że rektor, reprezentujący uniwersytet jako „firmę”, miał prawo postąpić, jak chciał, nie musiał konsultować tego z nikim, mógł się nie zgodzić na wycofanie mego pisma o emeryturę. Doradzono mi akcentowanie w pozwie, że faktycznie wciąż pracuję na Uniwersytecie Wrocławskim, m.in. prowadzę zajęcia z doktorantami i troszczę się o ich postępy, piszę artykuły, uczestniczę w konferencjach, zabieram głos na radach wydziału itp. Jednak ani rejonowy sąd pracy, ani apelacyjny nie potwierdziły mego stanowiska. Kolejni sędziowie nie widzieli na przykład różnicy między Radą Wydziału Filologicznego a Radą Instytutu (to ciało zbiorowe, i to ciało). Zeznający przed sądem rektor Bojarski (profesor prawa karnego) nie pamiętał dokładnie, co obiecywał (kierowniczka sekretariatu nie ujęła w protokole jego przemówienia na majowej radzie). Argumentując przeciw mnie sędziowie i adwokat UWr sięgali raz do przepisów prawa pracy, raz do ustawy o szkolnictwie wyższym. Usłyszałam np., że pracę się świadczy „pod nadzorem przełożonego”, a mnie nikt nie nadzorował, że na konferencje naukowe dyrektor musi posłać pracownika, bo inaczej to nie jest praca. Za seminaria doktoranckie ponoć nie przysługuje żadne wynagrodzenie. Co prawda etatowym pracownikom odlicza się je od pensum albo płaci nadliczbówki, ale to nie dotyczy innych (nieetatowych?) pracowników uczelni. Dodam, że wyniosłam jednak z tego pewną satysfakcję. Rektor Bojarski mianowicie potwierdził, że doradził mi rozpłakanie się przed Sarnowskim „jak kobieta”. Obecne panie (trzy w składzie sędziowskim i adwokatka uniwersytetu) to przełknęły, ale na ich twarzach odbiło się zmieszanie.

Zastanawiam się jednak, gdzie w tym świecie mieszczą się studenci? Czy w ogóle liczy się ich dobro? Już po tych wydarzeniach kilkakrotnie udzielałam konsultacji domowych i e-mailowych zdezorientowanym i niedouczonym studentom tego kierunku, pożyczałam im książki (prócz zajęć i wsparcia dla doktorantów), pisali do mnie listy, prosząc o pomoc czy nawet interwencję. Listy, odpowiedzi i komentarze umieszczałam na blogu „Bohemistyka”, ale przed kilkunastoma miesiącami z niejasnych przyczyn został on odgórnie zamknięty. Większość treści tego blogu jest na stronie: habilitacja.eu.

Prof. dr hab. Zofia Tarajło-Lipowska, bohemistka, Wyższa Szkoła Filologiczna we Wrocławiu

Wróć